Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Xavier Dolan - ekstrakt z młodości

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Xavier Dolan - ekstrakt z młodości

Xavier Dolan - ekstrakt z młodości

17.10.14

Od początku swojej kariery określany jest mianem złotego dziecka kina. Jako reżyser brawurowo wdarł się na filmowe salony w wieku zaledwie 20 lat, za swój debiutancki obraz "Zabiłem moją matkę" zdobywając trzy nagrody na Festiwalu w Cannes i szereg innych wyróżnień. Do kin wchodzi właśnie jego najnowsze dzieło - film "Mama", który przyniósł mu kolejną canneńską nagrodę i zyskał miano rewelacji tegorocznego Festiwalu.

Dziś Dolan ma 25 lat, a na koncie pięć filmów, za które zdobył w sumie blisko 40 nagród. Jego kino, w którym pokazuje rozterki i pragnienia swoich rówieśników, opowiada o trudach dorastania i poszukiwaniu własnego ja, zyskało miano "ekstraktu z młodości". Podejmowane tematy, nowoczesna, bliska sztuce teledysków estetyka oraz niezwykłe muzyczne wyczucie pozwalające mu wzbogacać swoje filmy o niebanalne, a jednocześnie przebojowe ścieżki dźwiękowe, sprawiły, że wśród kinomanów urodzonych w latach 80. i 90. urósł do rangi reżysera kultowego. 

Jego najnowsze dzieło "Mama", w którym powraca do podjętej w debiucie tematyki trudnej relacji między matką a dorastającym synem, wchodzi właśnie na ekrany polskich kin. To opowieść o owdowiałej kobiecie samotnie wychowującej, cierpiącego na ADHD, piętnastoletniego syna. Nieoczekiwanie w ich życiu pojawia się Kyla, tajemnicza sąsiadka mieszkająca po drugiej stronie ulicy. Dziewczyna sprawia, że w życiu matki i syna znów pojawia się nadzieja na lepszą przyszłość. Zobaczcie, co o swojej pracy ma do powiedzenia Xavier Dolan.

O filmie


Od czasów mojego debiutu opowiadam o miłości. W mojej twórczości przewinęły się już motywy nastoletniości, transseksualizmu, alienacji i homofobii. Pojawił się też Jacksson Pollock i lata 90. Była szkolna stołówka, francusko-angielskie słowa, skrystalizowany Stendhal, dojenie krów i syndrom sztokholmski. Ustami moich bohaterów używałem slangu i siarczyście kląłem. Mówiłem po  angielsku i  gadałem bzdury. Zawsze tak jest, kiedy o czymś mówisz. Zawsze istnieje ryzyko, że powiesz bzdurę. Dlatego właśnie zawsze trzymam się tego, co wiem. Albo tego, co jest – mniej lub bardziej – mi bliskie. Poruszam tematy, które znam na wskroś albo o których wiem wystarczająco dużo. Tak jak znam przedmieścia, na których dorastałem, tak jak wiem, czym jest strach przed innymi lub czym jest stracony czas, który poświęcamy miłości, chociaż wiemy, że ta nigdy się nie spełni. Są to tematy niezwykle mi bliskie, o których daję sobie prawo głośno mówić.

Ale najwięcej wiem o swojej matce, która jest dla mnie największą inspiracją. Mówiąc to, mam na myśli matkę w ogóle, figurę, którą reprezentuje. To do niej zawsze wracam. To ją chcę widzieć jako zwyciężczynię każdej bitwy. Jej chcę udzielać porad, żeby mogła rozwiązać swoje problemy. To dzięki niej zadaję sobie wiele pytań. To jej krzyk chcę słyszeć, kiedy panuje cisza. To ona ma mieć rację, kiedy wszyscy się mylą. Ostatnie słowo należy zawsze do niej. Kiedy przygotowywałem „Zabiłem moją matkę”, czułem, że chcą ją ukarać. Teraz, pięć lat później, poprzez „Mamę” szukam jej zemsty. Może lepiej nie pytajcie.


Kadr z filmu "Mama", fot. Solopan
 
O pracy z aktorami

Jak zawsze, chciałem, żeby aktorzy stali w centrum mojego filmu. Jestem niezmiernie zainteresowany osobami aktorów, uwielbiam studiować sztukę aktorstwa, analizować jej strukturę, redefiniować ją. Zrozumienie jej jest moim priorytetowym celem. Tym razem zależało mi na tym, żeby aktorzy byli mniej gorączkowi i ekspresyjni niż w „Na zawsze Laurence” i mniej intelektualni niż w „Wyśnionych miłościach”. Bohaterowie „Mamy” nie grają ze sobą w żadne gierki. Po prostu nie wiedzą, jak wyrazić to, co czują, co odróżnia ich od bohaterów innych moich filmów. „Die”, Steve i Kyla nie popisują się. Co nie przeszkadza im w byciu niezwykle porywistymi, kolorowymi postaciami.

Ponowna praca z Anną Dorval i Suzanne Clément nie była powrotem do przeszłości, tylko próbą znalezienia nowych sposobów wyrazu. Największym wyzwaniem było to, żeby tak nimi pokierować, aby widzowie nie rozpoznali w nich postaci, w które kiedyś się wcieliły. Jeśli chodzi zaś o pracę z Antoinem, to była dużym zaskoczeniem. Każdy filmowiec jest dumny, kiedy odkrywa nowy talent lub odkryty talent potwierdza. Dla mnie praca ze wspaniałymi artystami, dla których tworzy się godne ich możliwości postacie, to cel i pasja. Wcielając się w bohaterów, aktorzy konfiskują ich nazwiska, ich biografie, historie, tiki i przyjemności. Sztuka aktorstwa polega jednak na tym, że wcielający się w rolę wnoszą do życia  bohaterów  swoje  prywatne  doświadczenie. W ten sposób tworzy się spójność w tym zawodzie. Wielcy aktorzy tworzą wielkie postaci, a nie wielkie role.

O warstwie wizualnej

„Mama” wydaje się filmem ponurym, z którego emanuje jednak blask i ciepło. To publiczność musi sama rozstrzygnąć, jak chce go postrzegać. Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby nie sugerować widzom, co mają myśleć ani co mają czuć. Skąpanie filmu w szarościach i mgle było działaniem oczywistym. Marzyłem o znalezieniu dla „Die” i Steve’a radosnego miejsca do życia, gdzie wszystko stanie się możliwe.

Pamiętam, jak zarzekałem się sam przed sobą, że zrobię wszystko, żeby moi bohaterowie wyglądali i brzmieli tak, jak prawdziwi ludzie z przedmieść, na których sam dorastałem. Nie chciałem, żeby byli karykaturami moich sąsiadów, tylko nimi samymi. Operator był zobligowany do tego, żeby unikać oczywistych środków, przy pomocy których buduje się atmosferę przygnębienia. Zachody słońca i „magiczne godziny”, w czasie których rozgrywa się wiele kluczowych dla filmu scen, miały być zasłonięte przez czerwień i żółć ostrego dziennego światła. To właśnie one miały nas oślepić niczym anielskie race.

Kluczowe było dla mnie to, aby z „Mamy” na każdy możliwy sposób promieniowała odwaga i przyjaźń. Nie widzę bowiem sensu w kręceniu opowieści o przegranych ani oglądaniu takich historii. Nie   znaczy to, oczywiście, że mam pogardliwy stosunek do nich. Wręcz przeciwnie! Po prostu mam  awersję do artystycznych prób portretowania ludzi przez ich porażki.



O nietypowym formacie filmu

Po ubiegłorocznej realizacji teledysku w formacie 1:1 zrozumiałem, że w ten sposób udało mi się osiągąć unikalne emocje i szczerość. Idealnie kwadratowy obraz jest niczym malarska rama, która nadaje charakter twarzy i znakomicie nadaje się do realizacji zdjęć portretowych. W tak zwężonej przestrzeni nic nas nie rozprasza, więc postaci nieuchronnie znajdują się w centrum naszej uwagi. 1:1 to także proporcje okładek płyt CD, w tym tych, które pojawiają się na ubraniach bohaterów filmów. Okazało się, że odpowiadający za zdjęcia André Turpin od dawna marzył o użyciu tego formatu, ale nigdy dotąd nie ośmielił się go użyć.

"Mama" vs "Zabiłem moją matkę"

Jest kilka paraleli pomiędzy historiami przedstawionymi w tych dwóch filmach, ale tylko jedna wypływa na powierzchnię. Jeśli weźmiemy pod uwagę kierunek, ton, aktorską ekspresję, zdjęcia, okaże się, że te dwa filmy są tak odległe od siebie, jak dwie planety. Starszy patrzy na świat oczami kapryśnego nastolatka, młodszy – strudzonej życiem matki. Poza punktem widzenia zmienia się także problematyka. W „Zabiłem moją matkę” koncentrowałem się na kryzysie dojrzewania. W „Mamie” – na egzystencji. Nie ma przecież sensu, żeby dwukrotnie kręcić ten sam film. Jestem zachwycony tym symbolicznym powrotem do rodzinnego domu, który ożywiony jest dynamiką matczyno-synowskiej relacji. Ta zresztą była od zawsze istotną częścią moich filmów. Ale jestem poruszony nie tylko możliwością zgłębienia nowych obszarów tego tematu, ale też gatunku, jakim jest film familijny. Bo przecież to on uważany jest za najbardziej emocjonalną formę komunikacji z widzem. Pochodzimy od matki. To jej zawdzięczamy to, kim jesteśmy, jak zostaliśmy ukształtowani. Nigdy nie odetniemy się od tych freudowskich niepokojów. One są nieodłączną częścią każdego z nas.


Kadr z filmu "Mama", fot. Solopan

O muzyce

Myślę, że muzyka, która użyliśmy w tym filmie, dla każdego widza będzie innym rodzajem połączenia z „Mamą”, zachęcającym do zaangażowania się weń przez pryzmat indywidualnych doświadczeń. Piosenki takich artystów, jak Dido, Sarah McLachlan, Andrea Bocelli, Céline Dion czy Oasis, wiążą się z naszymi prywatnymi historiami. Kiedy piosenka „Wanderwall” była przebojem w 1995 roku, ktoś miał złamane serce, ktoś inny siedział samotnie w barze, ktoś jeszcze inny był zaś na miesiącu miodowym w Playa Del Carmen lub uczestniczył w pogrzebie przyjaciela. Kiedy piosenki pojawiają się w trakcie projekcji, mają efekt pociągnięcia za spust. W skutek czego nasze prywatne wspomnienia mieszają się z tym, co oglądamy na ekranie. Angażujemy się jeszcze bardziej w snutą opowieść. Taki mechanizm zachodzi w ciemnej sali wśród wielu anonimowych osób. To korzyść z chodzenia do kina.

Wszystkie piosenki, które pojawiają się w "Mamie", pochodzą z kasety, którą w filmie dla „Die” nagrał jej mąż niedługo przed śmiercią. W całości wychodzą więc one ze świata przedstawionego, nie są dodane z mojej playlisty, jak miało to miejsce do tej pory. To dla mnie nowość. Pamiętam tekst Pauline Kael na temat Martina Scorsese, w którym pisała, że w jego filmach piosenki nie pochodzą z zewnątrz, tylko z wnętrza – z radia, telewizji albo z kawiarni. Dzięki temu publiczność może jeszcze bardziej uwierzyć w świat bohaterów, zapominając o intencjach i ingerencjach reżysera. Podoba mi się to!


[opracowano na podstawie materiałów prasowych]






Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!