Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Tęsknię za czasami, w których wyczekiwało się na płyty

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Tęsknię za czasami, w których wyczekiwało się na płyty

Tęsknię za czasami, w których wyczekiwało się na płyty

29.01.16

W młodości rzucił pianino, by ganiać za piłką i dziewczynami. Jednak zaszczepiona przez ojca miłość do muzyki sprawiła, że kilka lat później sięgnął po saksofon, któremu pozostaje wierny do dziś. Nie boi się przekraczania muzycznych granic, czego dowodem jest nagrana bez udziału fortepianu płyta z kompozycjami Krzysztofa Komedy. Niedawno ukazał się jego najnowszy album stworzony w duecie z legendą kontabasu Miroslavem Vitousem. O wyższości Coltrane'a nad Davisem, języku improwizacji i przyszłości rynku muzycznego rozmawiamy z Adamem Pierończykiem.


Na swojej najnowszej płycie zaprosił Pan do współpracy legendę kontrabasu Miroslava Vitousa, który swoje pierwsze muzyczne kroki stawiał, gdy Adama Pierończyka nie było jeszcze na świecie.


Dokładnie tak. Jego kariera zaczęła się w Stanach Zjednoczonych jeszcze w latach 60. Ja jestem rocznik 1970, więc rzeczywiście tak to wygląda. Vitous zapisał się bardzo mocno w historii muzyki jazzowej. Zaczęło się to konkursem improwizacji w Wiedniu, w wieku zaledwie 19 lat. W jury konkursu byli wówczas Joe Zawinul i Cannonball Adderley - bardzo mocne postaci tamtych czasów na amerykańskim rynku jazzowym. Ten drugi od razu złożył mu propozycję grania w swoim zespole. Ale Vitous musiał odmówić, bo były to czasy komunistyczne i nie miało się wówczas paszportu, by podróżować swobodnie, jak w dzisiejszych czasach.

No właśnie, Vitous należy do tego samego pokolenia czeskich emigrantów, co słynni filmowcy Miroslav Ondricek czy Milos Forman.

Mało osób wie też, że grając na kontrabasie należał jednocześnie do kadry pływaków olimpijskich Czechosłowacji czyli był wszechstronnie uzdolniony. Rok po wiedeńskim konkursie udało mu się wyjechać na stypendium do Berklee School of Music i w ten sposób trafić do USA. Cała reszta jest historią. Był założycielem zespolu Weather Report. Grał ze Stanem Getzem, Chickiem Coreą... prawie ze wszystkimi ważnymi nazwiskami w historii muzyki jazzowej. Niewiarygodny talent.



Musiał się więc Pan wychować na jego muzyce. Skąd się w ogóle wzięła pańska fascynacja jazzem i jakich jazzowych płyt słuchał Adam Pierończyk w młodości?

Pochodzę z muzykalnej rodziny, mój ojciec również jest muzykiem, więc te połączenie było bardzo bliskie i naturalne. Zaczynałem jako dziecko na pianinie, które rzuciłem po kilku latach, bo najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się ćwiczyć. Czułem się pokrzywdzony, że muszę grać etiudy i pasaże z metronomem, a moi rówieśnicy w tym czasie ganiają za piłką albo za dziewczynami. Uważałem, że to niesprawiedliwie. A poza tym nie lubiłem jednej rzeczy. Prósby, która brzmiała jak rozkaz: Adasiu zagraj nam coś teraz! - na prawie każdej imprezie rodzinnej. Ale po saksofon sięgnąłem sam, z własnej woli. Dość późno, bo chyba wieku 17 czy 18 lat. By nadrobić stracony czas, przez pierwszych kilka lat ćwiczyłem ze zdwojoną energią. 8-10 godzin dziennie. Do dziś ten kontakt z instrumentem cenię o wiele bardziej, niż pewnie miałoby to miejsce w standardowej sytuacji.

Jako słuchacz przeszedłem oczywiście przez prawie wszystkie stylistki. Muzyka popowa, dyskotekowa, lista przebojów Trójki. Byłem nawet przez chwilę didżejem, miałem epizod w tańcu breakdance. Mieliśmy z kolegą duet taneczny i wzięliśmy nawet udział w jakimś regionalnym konkursie. To było zabawne. A jazzem zainteresowałem się w momencie sięgnięcia po saksofon, bo ten instrument jest w tej muzyce najbardziej wyeksponowany. Chciałem usłyszeć jak powinien brzmieć i pierwsze co zrobiłem, to było wykupienie wszystkich płyt dostępnych w księgarni. Pochodzę z małego miasta Braniewa, w którym była tylko jedna księgarnia. A płyty, które były wówczas dostępne, to były głównie płyty polskich muzyków. Trafiłem bardzo dobrze, bo polski jazz był zawsze na bardzo wysokim poziomie. Tak się zaczęła ta przygoda.

A skąd, jeśli dobrze policzyłem, w roku 1987 czy 88 w Braniewie wystrzasnąć saksofon?

Mój ojciec grał właśnie na saksofonie i klarnecie, więc instrumenty po prostu były w domu. Możliwe, że gdyby grał na kontrabasie, to chwyciłbym za kontrabas. A że akurat był saksofon i wciągnął mnie od razu, nie było już powodu, żeby zastanawiać się nad czymś innym. Myślę, że mogło też chodzić o standardowe naśladowanie ojca przez syna.

Ponieważ gra Pan na obu rodzajach saksofonu - na tenorze i na sopranie - który z nich jest Panu bliższy?

Oba bardzo lubię, aczkolwiek wydaje mi się, że bliższy jest mi trochę bardziej saksofon sopranowy. Od samego początku, kiedy go pierwszy raz usłyszałem, a było to właśnie w latach 80. kiedy w nowozałożonym zespole Stinga grał na nim Brandford Marsalis, to było brzmienie, które wydało mi się idealnym. To najlepszy instrument solistyczny. Po pierwsze brzmi ciekawie, a po drugie jest niewielki, poręczny i wdzięczny w podróżowaniu. I tak zostało do dziś.

W wiecznym sporze o palmę pierwszeństwa w jazzie zgodnie z instrumentem John Coltrane? Czy może jednak Miles Davis?

Zawsze zdecydowanie bardziej wciągał mnie Coltrane niż Davis. Szczerze mówiąc Milesa zawsze ceniłem głównie za jego wizjonerstwo, bo wprowadził wiele kierunków w muzyce jazzowej oraz za niezwykły dar gromadzenia wybitnych, fascynujących muzyków wokół siebie. A jego trąbka i gra jako muzyka nigdy aż tak bardzo mnie nie wciągnęła.

A Coltrane?

Myślę, że jest bogiem dla większości saksofonistów. Sam posiadam w domu kilkadziesiąt jego płyt. Nie słucham ich tak często jak za młodu, ale zdarza się, że nachodzą mnie takie fazy coltrane'owskie i wówczas te nagrania odświeżam. W dzisiejszych czasach pojawia się coraz więcej sesji i nagrań wcześniej nigdy nie publikowanych. Jest więc z czego czerpać.



Historia jazzu to też w jakimś sensie historia saksofonu, który nadawał ton wielu kolejnym epokom. Która z nich jest Pana ulubioną?

Jak najbardziej czasy współczesne, bo dziś w tej muzyce dzieje się najwięcej ciekawych rzeczy. Ale w dalszym ciągu chętnie słucham rzeczy z ery bee-bopu, hard-bopu czy free-jazzu. Współczesny jazz jest konglomeratem tego, co się przez lata wydarzyło.

Drążę, bo jazz to szerokie pojęcie. A nurty i muzycy mają swoich zwolenników i zapalonych przeciwników. Jak choćby jeden z najsłynniejszych nowojorskich saksofonistów John Zorn.

Jest dość radykalną postacią, więc nic dziwnego, że jego postać dzieli. Tak samo spotykam osoby, które w ogóle nie cenią Coltrane'a. Nie podoba im się jego brzmienie. Mnie zresztą również brzmienie Coltrane'a na sopranie nigdy się do końca nie podobało. Wolę w tym przypadku wspomnianego Marsalisa czy Wayne'a Shortera albo Sidneya Bechet, który najbardziej ze wszystkich rozsławił saksofon sopranowy. Czy pioniera tego instrumentu Steve'a Lacy, dzięki któremu Coltrane poznał sopran.

Ostatnio, trochę w amerykańskim stylu, wydaje pan płytę za płytą. Ale na ten urodzaj musieliśmy trochę poczekać. W 2010 roku nagrał Pan świetną, nagrodzoną Fryderykiem, płytę "Komeda - The Innocent Sorcerer", by zamilknąć na całe trzy lata.

Tak naprawdę wydawanie płyt nie zawsze idzie w parze z aktywością muzyczną. Cały czas koncertuję, dużo podróżuję, ćwiczę i rozmyślam nad nowymi projektami. Nagrania mogą powstawać dosłownie w każdym momencie, ale nie zawsze zostają od razu wydane. Jedna z moich ostatnich płyt "A-Trane Nights" jest rejestracją podwójnego koncertu z berlińskiego klubu A-Trane w 2008 roku, a płyta ukazała się dopiero w 2014. Zdarza się więc i tak. Ale rzeczywiście wydałem ostatnio pod rząd trzy płyty. Nie pierwszy raz zresztą. W 2010 roku wydałem właśnie płytę z muzyką Komedy, ale też nagraną z Borysem Szycem płytę z poezją Gajcego oraz autorski krążek "El Buscador". To idzie falami. Możliwe, że przez następne dwa lata znów nic nie wydam. Trudno to przewidzieć, tym bardziej, że rynek muzyczny przeżywa moment nieokreślonej przyszłości. Nie wiadomo czy w ogóle płyta obroni swoją egzystencję.



Przez wiele lat był Pan związany z niemieckim JazzWerkstatt Berlin, ostatnie trzy krążki ukazały się nakładem młodej polskiej oficyny For Tune, która dość prężnie weszła na rynek. To by raczej świadczyło o dobrej kondycji jazzu w Polsce.

Z JazzWerkstatt cały czas współpracuję. Mieliśmy umowę na wyłączność, ale trochę ją poluźniliśmy, bowiem wytwórnia postanowiła skoncentować się mocniej na muzyce klasycznej. Nie znaczy to jednak, że jeszcze kiedyś czegoś razem nie wydamy. For Tune zgłosiło się do mnie w ubiegłym roku z propozycją współpracy i dość szybko to poszło. A jeśli chodzi o kondycję polskiej sceny, to mamy coraz więcej muzyków grających na wysokim poziomie. To zresztą zjawisko występujące na całym świecie. Przez ostatnie pięć lat byłem dyrektorem artystycznym Festiwalu Sopot Jazz, na którym starałem się prezentować muzyków, którzy nie zawsze trafiają na okładki jazzowych magazynów, ale są bardzo ciekawi i cenieni w swoich krajach. Takim przykładem jest choćby Hermeto Pascoal, którego zaprosiłem do Sopotu w 2011 roku. To człowiek-legenda przed którym się wręcz klęka w Nowym Jorku, a u nas praktycznie nikt go nie zna. To jest niewiarygodne. Przez te pięć lat w Sopocie sprowadzałem różnych muzyków, głównie europejskich i starałem się pokazać polskiej publiczności, że świat się nie kręci tylko wokół Polaków i Amerykanów.

Przyglądając się ostatnim pańskim projektom uwagę zwraca płyta "Migratory Poets" nagrana z pochodzącym z Trynidadu brytyjskim poetą Anthonym Josephem uznawanym dziś na Wyspach za jednego z najbardziej kreatywnych pisarzy.

W 2004 roku grałem na festiwalu jazzowym Jazz Aux Oudayas w stolicy Maroka Rabacie i organizatorzy tej imprezy zaproponowali mi udział w konkursie na kolejnego dyrektora artystycznego. To festiwal organizowany przez Delegację Unii Europejskiej w Maroku, a ja miałem być pierwszą osobą z Europy Środkowo-Wschodniej, która miała go poporowadzić. Ponieważ pobyt w Rabacie i Casablance był niezwykle inspirujący, pomyślałem: dlaczego nie spróbować. I przez dwa lata byłem dyrektorem artystycznym tego festiwalu, co było okazją, by poznać zarówno tamtejszych ludzi oraz bogatą kulturę muzyczną Maroka, jak i muzyków, których zapraszaliśmy. To właśnie tam po raz pierwszy zetknąłem się z Anthonym.

Wcześniej była płyta z Szycem i poezją Gajcego. Są one odmienne stylistycznie, ale jednak w obu przypadkach sięgamy po poezję. Co jest inspirującego w takiej współpracy?

Głównym kryterium, przynajmniej dla mnie, jest interesujący tekst, który inspiruje muzyka. Tak było zarówno w przypadku Gajcego, jak i poezji Anthony'ego Josepha. Rozmawialiśmy o tym projekcie od kilku lat, ale musiał nadejść odpowiedni moment na jego zrealizowanie. To międzynarodowy kwintet, w którym gra jeszcze brazyliski gitarzysta Nelson Veras, który pojawił się wcześniej na mojej płycie z muzyką Komedy, Robert Kubiszyn na basie, nowojorski perkusista John B. Arnold i właśnie mieszkający w Londynie Anthony Joseph, których pochodzi z Trynidadu i Tobago. Nagraliśmy niezwykle oryginalne teksty, które często nawiązują do jego korzeni. W części z nich posługuje się on zresztą tamtejszym slangiem. Poza tym improwizacja, czyli to, czym my muzycy jazzowi posługujemy się na co dzień, również jest językiem. Tylko innym.

Nie tylko nagraliście razem płytę, ale odbyliście wspólną trasę po Polsce.

Płyta została zarejestrowana właśnie podczas tej trasy. I to w nie byle jakim miejscu, bo w nowej siedzibie NOSPRu czyli Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Z czego jestem bardzo dumny. Była to zresztą pierwsza jazzowa płyta tam zrealizowana w historii.

Kończąc wątek literacki nie mogę nie zapytać o dedykacje, które można znaleźć na pańskich płytach: dla Charlesa Bukowskiego i dla Marka Aureliusza.

Bukowski to moja fascynacja z lat 90. kiedy to udało mi się odwiedzić Nowy Orlean, w którym pomieszkiwał przez kilka lat. Wystąpiłem tam na New Orleans Jazz And Heritage Festival 1996. Stąd to odniesienie i utwór na płycie "Few Minutes in The Space", który nawiązuje do jego twórczości. A Marek Aureliusz rzeczywiście wpłynął na mnie kilka lat temu, gdy poczytywałem jego pamiętniki "Rozmyślania. Do samego siebie", które mimo upływu kilkuset lat są bardzo aktualną lekturą. Każdemu ją polecam.



Płyt na rynku pojawia się coraz więcej. Niestety gorzej jest z ich sprzedażą. Ostatnio zresztą za sprawą serwisów streamingowych muzyka przenosi się do internetu.

Z jednej strony internet jest oczywiście wspaniałym narzędziem, które pozwala dzielić się swoją twórczością i nawiązywać kontakty na całym świecie. Jako odbiorca muzyki mogę powiedzieć, że takie portale jak YouTube są fascynujące, ponieważ jest tam tyle różnego rodzaju materiałów - nie tylko muzyki, ale też archiwaliów, filmów, wywiadów... To kopalnia wiedzy, która jest na wyciągnięcie ręki. A z drugiej strony ma to negatywny wpływ na sprzedaż płyt. Wiadomo, że dostęp to tak ogromnej ilości darmowych materiałów w internecie sprawia, że mamy mniejszą motywację by nabyć książkę, film czy płytę. Nowe technologie, takie jak serwisy streamingowe typu Deezer czy Spotify funkcjonują teoretycznie legalnie, ale tantiemy, które spływają z odtworzeń w tych serwisach są tak niskie, że niczego nie rekompensują. Ja nigdy nie zobaczyłem z tego złotówki. Zresztą nawet największe gwiazdy pop w rodzaju Pharela Williamsa mające po kilkadziesiąt milionów odsłuchań dostają taniemy w wysokości kilkuset czy kilku tysiecy dolarów. To są żadne pieniądze.

Czy w takim razie istnieje jakiś dobry sposób, by z jednej strony zabezpieczyć interesy twórców, a z drugiej korzystać z możliwości tego wspaniałego narzędzia, jakim jest sieć?

Myślę, że będzie to ciężkie do zatrzymania. Bo obok tych popularnych serwisów jak YouTube czy Spotify istnieje tzw. szara strefa, gdzie ludzie w piracki sposób dzielą się muzyką na forach prywatnych wrzucając całe dyskografie artystów. Oczywiście pamiętam czasy, kiedy dorastałem, gdy nagrywało się rzeczy z radia na tzw. kaseciaki. I tą muzyką się dzieliliśmy. To też było piractwo, ale uzasadnione. Bo tego legalnego dostępu do produkcji zagranicznych, szczególnie w kraju za żelazną kurtyną, po prostu nie było. A dziś dostęp jest prawie nieograniczony, natomiast często spotykam się z osobami, które mają tysiące utworów na swoich komputerach nawet za bardzo nie orientując się, co tam mają. Tęsknię za czasami, w których wyczekiwało się na kolejną płytę artysty, którego się lubiło. I ta chwila była celebrowana. Dziś wszysto jest mielone przez maszynkę medialną i nawet nie mamy świadomości, ile artysta musiał włożyć pracy i czasu w produkcję takiego krążka. Ja, odpukać, mam to szczęście, że mogę cały czas dobrze z muzyki żyć, ale wiem, że wielu moich kolegów gorzej sobie radzi. Wynika to z tego, że jestem osobą dość wszechstronną. Egzystuję na scenie od ponad 20 lat. Zdarza mi się komponować muzykę do teatru, prowadzić festiwale i robić wiele innych rzeczy. Natomiast pojawia się wielu młodych muzyków, którzy chcieliby zaistnieć na scenie, i ten start, jeśli w dodatku chcesz tworzyć niekomercyjną muzykę, jest bardzo trudny.

Wracając jeszcze do Miroslava Vitousa. Czy wybierzecie się wspólnie na "podbój" Stanów Zjednoczonych?

Nie, bo ani Miroslavowi, który notabene podbił je już kilkadziesiąt lat temu, ani mnie na tym nie zależy. Nie mamy ambicji walczyć o Nagrody Grammy. Dużo ważniejsze jest to, by tworzyć jak najciekawszą muzykę.


Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Fot. Ignacy Matuszewski


Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!