Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Pragnę, by ten świat nie zwariował

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Pragnę, by ten świat nie zwariował

Pragnę, by ten świat nie zwariował

26.02.16

Jako widz uwielbia, gdy twórca wpuszcza go w maliny. Przed kamerą zaś chętnie podejmuje się ryzykownych zadań aktorskich. Tak było zarówno w przypadku wchodzącego właśnie na ekrany filmu "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach", jak i kultowego dziś "Shreka", w którym wraz z Jerzym Stuhrem kładł podwaliny pod "szkołę polskiego dubbingu". Ze Zbigniewem Zamachowskim rozmawiamy o marzeniach, Wiedźminie i współpracy z Jimem Carreyem.


Lubi Pan komedie romantyczne?


Nie mam nic przeciwko nim. Natomiast jest parę gatunków filmowych, które bardziej lubię i cenię. Ale dobra komedia romantyczna, co parę udowodniło, jest tak samo dobrym filmem jak każdy inny.

Jakie są w takim razie te inne, "lepsze" gatunki?

Nie tyle lepsze, po prostu bardziej w nich gustuję. Przede wszystkim wolę filmy, które w odbiorze są dla mnie jak książki. Takie, które absolutnie przykują moją uwagę, a może coś nawet dodadzą do mojego życia, czy mojego myślenia o świecie. Nazwijmy je psychologiczne. Ale też lubię dobrze skrojone, z odpowiednimi suspensami, kino gangsterskie. Nawet całkiem niedawno tak "od deski do deski" obejrzałem ponownie "Ojca chrzestnego". Łącznie z making offem. Upewniając się, że jest to naprawdę wielkie kino, nie tylko gangsterskie, ale właściwie na miarę greckiej tragedii.

Wielkie filmy mają to do siebie, że się nie starzeją. To się zdarza również w przypadku komedii romantycznych. Są tytuły nawet sprzed kilkudziesięciu lat, które do dziś chętnie oglądamy. Ale w takim razie co takiego ciekawego, być może ponadczasowego udało się Panu odkryć w scenariuszu "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach"?

Spotkałem na jakieś uroczystości, bodaj 10-leciu PISFu, producenta Tadeusza Lampkę, który z jakimś szelmowskim uśmiechem powiedział, że miałby dla mnie karkołomne i ryzykowne zadanie aktorskie. Już mi się to spodobało, bo lubię takie zadania. Okazało się, że to była rola Ricky'ego Poprady w filmie, który jest absolutnie komedią romantyczną i wówczas nazywał się "Męskie serca". Osobiście wolę ten tytuł, ale nie ja decyduję. Rola spodobała mi się niezwykle właśnie ze względu na pewne ryzyko "jazdy na jednej łyżwie". Jest w tej roli niezwykle cienka granica między tym, co mogłoby być komediowe, groteskowe, a jednocześnie prawdziwe, a czasem nawet tragiczne. Ale ponieważ lubię takie wyzwania, to podjąłem się go z radością i myślę, że ani ja, ani widzowie, nie tylko na mojej roli, ale na całym filmie się nie zawiodą.


"7 rzeczy, których nie wiecie o facetach", fot. materiały prasowe

To kolejna Pana komediowa kreacja w ostatnim czasie, po "Kochanie, chyba Cię zabiłem" Jakuba Nieścierowa. Woli dostawać Pan propozycje zabawne czy poważne?

Uczciwie odpowiem, że nie mam preferencji. Ważne, by rola opiewała na jedno i na drugie. Nie lubię postaci, ani filmów, jednowymiarowych. Jeśli kręcimy komedię i będziemy do zdechu się śmiali, to mnie przeważnie taka postać nie śmieszy. Tak samo, jeśli coś jest niezwykle poważne, dociążone, ponure, to też nie jest w stanie mnie poruszyć i stać się dojmujące. Suma tych dwóch rzeczy i właściwe proporcje, w które można doposażyć i postać, i cały film, dopiero jest jakąś pełnią. Jeśli nawet film możemy sklasyfikować jako komedię, jak np. "Blue Jasmine" Woody'ego Allena, to przecież jest to tak naprawdę film potwornie poważny i zmuszający do myślenia. W drugą stronę też byśmy pewnie znaleźli wiele podobnych przykładów. Takie rzeczy mnie interesują. W teatrze odpowiedź na to pytanie jest dużo łatwiejsza, bo tam definicja dużo mocniej dookreśla sztuki, które są komediowe oraz te będące tragediami.

Co w takim razie bawi Zbigniewa Zamachowskiego? Ma Pan komediowych idoli?

Z idolami zawsze było u mnie kiepsko. Nigdy nie miałem potrzeby znajdowania sobie kogoś w charakterze azymutu. Miałem kilku mistrzów, których miałem przyjemność znać i pracować z nimi. Natomiast bawi mnie inteligenty humor. Rzeczy, których nie jestem w stanie przewidzieć. Nie żebym był jakoś szalenie analizował materię filmu, ale rzeczywiście kiedy parę ruchów naprzód przewidzę, w którą stronę będzie toczyć się akcja, albo jakie działania podejmie jeden czy drugi bohater, to trochę mnie to przestaje śmieszyć i interesować. Natomiast jeśli autor wpuści mnie w maliny, lubię to.

O tych komediowych idoli spytałem nie bez przyczyny. Miał Pan niedawno okazję spotkać się na planie z wielką gwiazdą amerykańskiej komedii Jimmem Carreyem.

Jim Carrey też nigdy nie był dla mnie idolem, aczkolwiek cenię go i podziwiam za jego umiejętności takiego bardzo specyficznego grania komediowego. Ja ani bym tego nie lubił, ani tak nie potrafił. I tu nie kokietuję. W związku z tym podziwiam, że on takie rzeczy umie. Nawet całkiem niedawno obejrzałem film z jego udziałem "Seria niefortunnych zdarzeń", gdzie grając jedną postać, gra kilka postaci, przeobleka się w różne inne wcielenia. I robi to fantastycznie. Tylko to nie jest język, który by mnie jakoś strasznie ujął. Natomiast jest świetnym aktorem i najbardziej cenię go za filmy, o których trudno powiedzieć, że są komediami. Za "Truman Show", za "Zakochanego bez pamięci" i, mam nadzieję, również za rolę w "True Crimes" ponieważ ma to być czarny kryminał, utrzymany w tonacji bardzo serio. Jim na planie był tak straszliwie skupiony, moim zdaniem momentami aż zanadto, i skierowany na to, by uzyskiwać jakąś prawdę. Ale byłem tylko chwilę na planie. Mam nadzieję, że będzie to i jego ulubiona rola i wielu widzów, którzy cenią jego talent.

A po zatrzymaniu kamery "wychodził" z roli? Poza kadrem też trzymał tę poważną minę, czy pozwalał sobie na moment wyluzowania?

Był straszliwie serio. Skupiony i zamknięty. Ale doskonale to rozumiem, bo sam także czasami potrzebuję takiej alienacji w trakcie pracy. Ona jest niezbędna, jeśli się gra główną rolę. Stąd cała ta otoczka, o której zwykli ludzie myślą czasem jako o zbędnym, gwiazdorskim naddatku. Własny camper, asystent, charakteryzator itd. Grając w wielu zagranicznych filmach zrozumiałem, że to nie jest żadna fanaberia i że, aktorzy grający główne role, ponieważ na nich spoczywa cała odpowiedzialność za film, są jego kręgosłupem, potrzebują takiego skupienia. Kiedy grałem z Emily Watson, spędziliśmy razem na planie cały dzień, ale ani razu nie ośmieliłem się do niej podejść, by zagadać czy pożartować, bo wiedziałem, że prawdopodobnie miałaby kłopot próbując być uprzejmą, a jednocześnie rezygnując z tej potrzebnej alienacji. W związku z tym z Jimem nie zamieniliśmy zbyt wielu słów poza planem. Dość powiedzieć, że nasza krótka, jedno a właściwie dwuujęciowa scena, która w filmie może trwać góra dwie minuty, była realizowana w rekordowej liczbie dubli. To mi się w życiu nie zdarzyło. Zrobiliśmy 32 duble głównego ujęcia, spędzając na planie kilka ładnych godzin.

To nie jedyna zagraniczna produkcja, w których miał Pan przyjemność ostatnio wystąpić. Rozstrzał jest dość duży. Z jednej strony japońska "Persona non grata", z drugiej czeska "Droga do Rzymu", do tego amerykański "True Crimes"...

...i polsko-amerykański "Bez paniki, z odrobiną histerii" Tomka Szafrańskiego z angielskimi i amerykańskimi aktorami, gdzie zagrałem u boku Stephena Baldwina, który zresztą okazał się być bardzo sympatycznym, ludzkim człowiekiem.


"Bez paniki, z odrobiną histerii", fot. materiały producenta

Da się w ogóle to wszystko porównać? Praca z Japończykami, Czechami, Amerykanami... są duże różnice czy wręcz przeciwnie?

Właściwie to różnic tak naprawdę nie ma. Sposób robienia filmów jest w gruncie rzeczy wszędzie taki sam. Różni się to przede wszystkim budżetem. Jeśli mamy ogromny film, to jest wielka ekipa, ogromne zaplecze, rozbudowany socjal - to wszystko działa na korzyść filmu. A jeśli robimy film kameralny, to nieważne czy robimy go w Polsce, Norwegii czy we Włoszech. To się wiąże po prostu z różnymi kompromisami. Rodzina filmowa jest generalnie, niezależnie od miejsca, wyposażona w te same cechy.

Wracając do komedii. Chciałbym zapytać o jeszcze jedną pańską kreację. Chyba najbardziej znaną. Podkładał Pan głos Shrekowi, który do śmiechu doprowadzał w kinach całe rodziny.

Tu się powinienem obruszyć, jak pan Jerzy Stuhr onegdaj. Zna pan tę historię? Tak zwany fakt autentyczny - o ile takowy istnieje /śmiech/. Po pierwszej części "Shreka" któraś z krakowskich gazet napisała, że jest to najlepsza rola Jerzego Stuhra w jego karierze. I tu się pan Jerzy troszeczkę obruszył, bo jednak był po kilku filmach z kina moralnego niepokoju. Kilka filmów sam zrobił... i nagle jego dubbingowa rola osła urosła do takich wymiarów. mam absolutnie wielką sympatię do tej mojej przygody z dubbingiem. Po pierwsze był to jakiś przełom w podejściu do dubbingu w filmach dla dzieci. Po drugie przeżyłem wiele fantastycznych, związanych z realizacją Shreka przygód, w tym premierę światową na festiwalu w Cannes drugiej części "Shreka" w obecności wszystkich aktorów, którzy w oryginale podkładali głos. Ale nie powiem, że Shrek to moja najlepsza rola komediowa.

Na pewno najbardziej zapadająca w pamięć, bo wcielił się Pan w nią aż czterokrotnie. Granie samym głosem wymaga chyba od aktora trochę innego podejścia niż fizyczna obecność przed kamerą?

Zdecydowanie tak. Tego też trzeba się nauczyć. Reżyserem tego dubbingu była, nieżyjąca już niestety, Joasia Wizmur. To ona wymyśliła mnie i pana Jerzego do tych dwóch głównych ról. Długo namawiając zwłaszcza pana Stuhra. Jak się ma wokół siebie tak cudowną ekipę, to jest to dużo łatwiejsze. Poza tym mając odrobinę wyobraźni, a w słuchawkach oryginalną ścieżkę dźwiękową, można sobie jakoś to przepracować i wymyślić własną wersję postaci. Cieszę się, że udało się to z takim skutkiem.



Dał się Pan namówić niedawno na powrót do innej postaci, która zapadła w pamięć. Mam na myśli najbliższego przyjaciela Wiedźmina - barda Jaskra, w którego wcieli się Pan w niezależnej, realizowanej dzięki pieniądzom z crowdfundingu, produkcji "Pół wieku poezji później".

Mam nadzieję, że to się uda zrealizować. Wszystko na to wskazuje. Nie jestem może jakimś wielkim fanem prozy Andrzeja Sapkowskiego, ale absolutnie zdaję sobie sprawę czym ona jest dla wielu ludzi. Wiedziałem już przy filmie Marka Brodzkiego, że trzeba tę sprawę potraktować poważnie. Nie do końca się to udało. Z różnych powodów. Tak naprawdę zresztą nie miało się to szans udać. Równolegle Amerykanie kręcili już "Władcę pierścieni" i różnicę było widać gołym okiem i uchem. Natomiast propozycja powrotu do tej postaci bardzo mi się spodobała, bo "Pół wieku poezji później" robią ludzie, którzy są autentycznie zafascynowani postaciami z prozy Sapkowskiego i całym tym światem. Jest to dla nich trochę więcej niż film. Skoro więc dostałem tę propozycję, a jest ona naprawdę fajnie napisana, choć nie chcę zdradzać co mnie tam spotka jako Jaskra, to ją przyjąłem. I choć na tym niskobudżetowym filmie nie wzbogacę się zanadto, to podejdę do tego absolutnie z całym sercem i na koniec będę miał powody do radości jako jedyna postać, która tworzy jakiś pomost między tą pierwszą realizacją, a tym filmem.

To chyba świadczy o tym, że ma Pan do swoich ról zdrowy dystans. A jak Pan przyjął ubiegłoroczną nominację do Węży za film "Kochanie chyba Cię zabiłem"?

Przyznam, że niie miałem tego dystansu aż tyle, by stawić się osobiście na ceremonii wręczenia, ale jakoś to przyjąłem na klatę. Zwłaszcza, że przecież wielu moich wspaniałych kolegów-aktorów zostało laureatami Węży. Mnie się "oberwało" tylko nominacją. U nas jest tak dziwnie, choć wydaje się nam, że takie są normy, że debiutantowi miast pomóc, właściwie się przeszkadza. Tu się pewnie narażę producentom i dystrybutorom, ale nie można robić filmu z reżyserem-debiutantem skracając mu ilość dni zdjęciowych do jakieś nikczemnej liczby. W Niemczech robiłem dwa albo trzy filmy z debiutantami. Tam wydłuża się o dobre dziesięć dni okres zdjęciowy, ponieważ jest to debiutant. Żeby mu pomóc. Żeby miał czas na pomyłki, do których przecież ma prawo. U nas stawia się przed debiutantem alternatywę: albo robisz w te naście dni, albo w ogóle. W związku z tym rzadko są szanse, by zrobić wszystko tak, jakby się chciało.


"7 rzeczy, których nie wiecie o facetach", fot. materiały prasowe

Kinga Lewińska, reżyserka "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach" to na dużym ekranie też prawie debiutantka. Przed laty zrobiła film "Pas de deux", ale od tego czasu kręciła wyłącznie seriale.

Muszę powiedzieć śmiało, że tu wszyscy mieliśmy stworzone przez producenta absolutnie godziwe warunki. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Przy czym nie powiedziałbym o Kindze, że jest debiutantką, bo jednak doświadczenie nabyte przy tych wszystkich serialach też procentuje. Poza tym operatorem był Jarek Żamojda, z którym znamy się jak łyse konie. Razem studiowaliśmy w Filmówce - ja aktorski, on operatorski. To naprawdę ułatwia wiele rzeczy. A do tego zebrała się grupa ludzi, którzy naprawdę chcieli, żeby to się udało. Od gońca po producenta.

W tym roku mija 35 lat od pańskiego ekranowego debiutu - "Wielkiej majówki" Krzysztofa Regulskiego.

Nie wiem czy się cieszyć, czy smucić, ale raczej będę się cieszył. Czasami się dziwię, że to już tyle czasu minęło i tyle filmów przez ten czas zrobiłem. To bardzo fajna suma doświadczeń.

A jak wspomina Pan właśnie to swoje pierwsze doświadczenie, na planie "Wielkiej majówki"?

Warto wiedzieć, że "Wielka majówka" realizowana była dokładnie kilka dni po porozumieniach sierpniowych, kiedy wszyscy nagle poczuliśmy niespodziewany i fantastyczny powiew nagłej wolności. Ona była mocno ograniczona, ale jednak. Scenariusz opowiadał trochę o nas w tamtych czasach, ale też w sposób "nie wprost". To nie był film interwencyjny czy opisujący rzeczywistość, tylko film o tym, że każde marzenia mogą się zrealizować. Nie muszą, ale mogą. Nawet w tak ponurym kraju, jakim wówczas była Polska. I dla wielu ludzi z mojego pokolenia, a często mam tego dowody, "Wielka majówka" jest filmem kultowym. Również dlatego, że występował w nim Maanam z Korą i Markiem Jackowskim, który wówczas święcił swoje największe tryumfy.

Jeśli jesteśmy przy marzeniach, to o czym marzy Zbigniew Zamachowski?

Ojoj. To mógłby być temat na dłuższą rozmowę. Im starszym się jest, tym trudniej na to pytanie odpowiedzieć, bo i czasu już tyle nie ma, i wiemy też, że o tylu rzeczach się marzyło, a one nie zawsze się spełniały. Dlatego dziś znajduję w sobie większy dystans do tych marzeń i pragnień. Próbując jednak z grubsza poważnie odpowiedzieć na to pytanie powiem, że pragnąłbym, żeby ten świat nie zwariował. Bo wiele na to wskazuje. I nawet nie mam tu na myśli siebie, bo przez 55 lat mojego życia los podarował mi dużo więcej, niż się spodziewałem i niż oczekiwałem. Ale myślę o tym, że mam dzieciaki, które wchodzą w to życie i wolałbym, aby swoją dorosłość rozpoczynały w świecie, który zachowuje resztki rozsądku - zarówno na naszym podwórku, jak i tak globalnie.



Świat stał się mocno wirtualny. Korzysta Pan z dobrodziejstw Internetu? Jaki jest Pana stosunek do kultury w sieci i problemu piractwa?

Nie jestem jakimś nerdem komputerowym. Korzystam z komputera, bo jestem zmuszony - komunikuję się, odbieram pocztę. Ale żeby obejrzeć film? Nie mam z tego żadnej przyjemności z patrzenia na obraz na takim małym ekraniku. A tych, którzy robią to na komórkach kompletnie nie rozumiem. Natomiast komunikuję moim dzieciakom, by nie korzystały z pirackich portali, na które zdarza się im czasem zajrzeć w poszukiwaniu jakiś filmów. Najczęściej dotyczy to starych tytułów, o których im opowiadam. Cała czwórka jest kinomanami, a ja jestem jakimś takim pomostem w tym ich oglądaniu między tym, co teraz można zobaczyć, a tym, co było dla mnie punktem odniesienia. Odsyłam je do filmów z lat 60. i 70., na których się wychowałem. I często pojawia się problem - gdzie można je legalnie obejrzeć?

No właśnie. Gdzie legalnie obejrzeć „Wielką majówkę”?

Nie da się. Jest taki problem, że „Wielką majówkę” wyprodukował nieistniejący od lat Zespół Filmowy „Silesia” i chyba nawet do końca nie wiadomo, kto ma prawa do tego tytułu. Jest wiele filmów z tamtego okresu wydanych na DVD i dostępnych w serwisach VOD, ale „Majówki” nikt nie wydał. A szkoda. Bo jestem przekonany, że nabywców i legalnych odbiorców byłoby wielu.



Rozmawiał: Rafał Pawłowski

Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!