Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Kino bez wykrzykników

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Kino bez wykrzykników

Kino bez wykrzykników

15.07.16

Nieczęsta sytuacja: debiut nieznanego nikomu reżysera zostaje zaproszony do konkursu na festiwalu klasy A. Chciałoby się powiedzieć, że prezentujący swój film w Karlowych Warach Łukasz Grzegorzek wchodzi do kina z przytupem, gdyby nie fakt, że jego „Kamper” to film od przytupów jak najdalszy: subtelny, ironiczny, zbudowany na niuansach.


Właśnie wróciliście z festiwalu w Karlowych Warach. Jak było?

Cudownie. Mieliśmy premierę w pięknym XIX-wiecznym teatrze, siedzieliśmy na balkoniku i staraliśmy się poczuć energię publiczności. Było dobrze. Sceny, które miały młotkować – młotkują. Sceny, które miały bawić – bawią. A te, które miały przynosić refleksję, też działają. Najwyraźniej się udało. Nie spodziewaliśmy się, że mamy pewniaki rozśmieszające widownię, a okazało się, że tak właśnie jest: w trzech scenach rozbawienie jest gwarantowane.

Zaskoczył cię odbiór jakiejś sceny?

Ważna rozmowa Kampera i Luny miała być refleksyjna, tymczasem wyszła komediowo.
Ale ciekawe, że po filmie podchodzą ludzie i zaczynają opowiadać swoje prywatne historie, traumy ze związków, mocne.

To film o miłości, o małżeństwie, ale też o pięknej przyjaźni. A zrobiłeś go z grupą przyjaciół.

Rzeczywiście, rdzeń ekipy to bliscy przyjaciele. Natalia, żona – to oczywiste. Scenarzysta jest moim kolegą od kilku lat, a z Natalią przyjaźni się od ponad piętnastu. Bartek Świderski, który wcielił się w postać Carlosa, pracował też jako drugi reżyser i producent kreatywny. Z Weroniką Bilską pracowaliśmy wcześniej przy kilku projektach i tak się zaprzyjaźniliśmy.

Jedna z najlepszych autorek zdjęć młodego pokolenia.

Najlepsza! Ma niesamowite oko do sytuacji, jest myśliwym a jednocześnie osobą strasznie wrażliwą, ma w sobie czułość i dziecięcą naiwność. To się przenosi na ekran.

Widać to w dokumentach, do których robi zdjęcia.

Cały czas je robi. Albo jest na planie dokumentu, albo robi krótką fabułkę...

To jak ją namówiłeś?

Długo nie musiałem namawiać. Zanim powstał scenariusz, dostała treatment i spodobała jej się bardzo ta historia. Na tyle mocno, że była ciekawa Kampera, tego, co się dzieje w jego głowie i w głowie Mani. Kłóciliśmy się trochę o proporcje. Wera chciała, żeby było jak najwięcej motywacji Mani, ja czułem, że im bardziej Mania będzie schowana i tajemnicza, tym lepiej dla filmu. Ale to napięcie dało ciekawy efekt.



Nie byłoby tak świetnego efektu, gdyby nie znakomita obsada.

Marta Nieradkiewicz, czyli Mania, była pierwsza. Castingi do roli Kampera robiliśmy długo. Ale jak już znaleźliśmy Piotrka Żurawskiego i mieliśmy główną parę, to siłą rzeczy też się nawiązała przyjaźń.
Praca nad postaciami też była nietypowa. Mieliśmy jedno czytanie tekstu, może dwa. Postacie budowaliśmy gdzie indziej: mała psychoterapia, wspólne gotowanie, zakupy. Chciałem, żeby Piotrek i Marta byli jak zżyci, żeby czuć było, że są na pewnym etapie życia. Nie udało mi się przeprowadzić projektu, żeby razem zamieszkali…

Chodziło o to, żeby ich codzienność była naturalna?

Tak, żeby zbudowali wspólne rytuały, kod językowy, żeby nie byli nieśmiali wobec ciała drugiej osoby. Żeby widz miał poczucie, że to para, która trochę ze sobą przeżyła, a nie przyciągają się tak mocno, bo już się za dobrze znają. Ta cielesność jest też tu specyficzna.

Widać za to, że się lubią.

Prywatnie też się bardzo lubią.

To bardzo ważne dla filmu, bo na końcu cierpimy jako widzowie. Nie mówmy, co się wydarza, nie będziemy spoilerować…

Jeżeli widz cierpi na końcu, to się cieszę.

Ja cierpiałam.

Dla mnie ich ostatnia wspólna scena, właśnie tutaj na balkonie, gdzie rozmawiamy, to moment, kiedy nagle się okazuje, że mogą się porozumieć. Schodzi z nich napięcie i łapią jakieś porozumienie.

Dlatego tak zaskakująca jest puenta.

Dla mnie „Kamper” to film przede wszystkim o samotności. Od tego wyszedłem. Napisałem kilka stron treatmentu i charakterystyki postaci i z nimi się zgłosiłem do Krzyśka Umińskiego, z którym napisaliśmy scenariusz. Od początku było jasne, jaki będzie koniec. To był punkt wyjścia całej historii.

To skąd się ona wzięła?

Trochę z tego, że teraz wszyscy jesteśmy samotni. To jest druga strona indywidualizmu. Jeśli go wybieramy, chcemy chodzić własnymi ścieżkami, to siłą rzeczy jesteśmy na nią skazani.

Albo bliskość albo wolność?

To jest alternatywa rozłączna. Ale chodzi mi o to, że w momencie, gdy mamy dużo wolności, to mamy też w życiu dużo samotności. I to nie jest nic złego. Samotnie przecież umieramy.

Śnimy też.

Największe porażki też przeżywamy zawsze sami, nawet jeśli ktoś jest obok. Reżyser filmu „Opiekun”, Michel Franco, opowiadał o kulisach powstawania filmu: kiedy jego babcia umierała, jej opiekunka bardziej się z nią zżyła niż rodzina, która chciała być blisko. Coś w tym jest, nawet jeżeli więzy rodzinne są mocne, to i tak życie dyktuje inne scenariusze niż byśmy sobie chcieli wyobrazić.

Nie chciałeś robić portretu pokolenia, ale tak się pisze o twoim filmie.

Nie myślałem w tych kategoriach, to wyszło przy okazji. Zobaczyłem wokół siebie mnóstwo słabych mężczyzn i mnóstwo silnych kobiet i pomyślałem, że ma to jakiś masowy charakter. Postanowiliśmy wlać te wszystkie rzeczy, te męskie bolączki w postać Kampera a kobiece bolączki w postać Mani. Więc pewnie ma to jakiś szerszy charakter. Ale to intymna, kameralna historia, rozgrywająca się w czterech ścianach i kilku zaledwie miejscach. To paradoks, że słyszę, że to pokoleniowe.


fot. M2 Films

Nie zasadzaliście się na wielkie dzieło?

Na początku robiliśmy „Kampera” na partyzanta, byliśmy poza systemem i cieszyliśmy się z tego. Zwłaszcza że wielokrotnie słyszeliśmy, że tak się nie robi filmu, że tak nie można.

To znaczy jak?

Choćby casting. Nie mieliśmy wynajętej sali, gdzie reżyser castingu przynosi portfolio pięćdziesięciu aktorów i zastanawiamy się kto pasuje. Już na poziomie scenariusza myśleliśmy, kto mógłby zagrać większość postaci. Robiliśmy próby na naszej kanapie w salonie. Bardzo niezobowiązujące. Oczywiście najbardziej się spinaliśmy przy Kamperze i Mani. Mieliśmy specyficzny tryb pracy i często słyszeliśmy, że jesteśmy AKF-em, Amatorskim Klubem Filmowym. I dobrze nam z tym.

W którym momencie było wiadomo, że Bartek Świderski zagra Carlosa?

Ta rola od początku była tak pisana.

A on kiedy się dowiedział?

Kilka tygodni przed zdjęciami. Powiedział, że spoko. Ale im bliżej było do zdjęć, tym bardziej się gotował. Mieliśmy ciekawą rozmowę na dwa tygodnie przed wejściem na plan. Pierwszą. Przyszedł kompletnie przerażony po próbie: „Łukasz, nie jestem w stanie tego robić. Musisz wybrać – albo będę drugim reżyserem albo Carlosem”. „No to będziesz Carlosem” – powiedziałem. Wiedziałem, że nie odpuści i będzie drugim reżyserem, a nie chciałem szukać kogoś innego do roli Carlosa. Bartek zżyma się jak to mówię, więc powiem to specjalnie, żeby go zdenerwować: on ma coś w sobie z Ricky Gervaisa i z Louisa C.K. Ma niesamowity dar improwizacji, niesamowity intelekt i potrafi przelać na ekran swoje poczucie humoru.

Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia.

W Karlowych Warach też miał niesamowite przyjęcie.

A jak znalazłeś Justynę Suwałę? Podobno zanim zagrała w „Body/Ciało”?

Pisaliśmy tę postać z myślą o niej, nasze ścieżki krzyżowały się już wcześniej. Jest w niej niesamowita prawda. To jest fenomenalne, że ma niewymuszony dar trafiania w sedno emocji, które ma widz w tym momencie. Nie rozumiem tego, mogę tylko podziwiać. Postać Jacka Braciaka też była pisana z myślą o nim.

I Justyna, i Bartek mają w sobie prawdę.

Justyna już udowodniła tę prawdę na wielu płaszczyznach, Bartek może jeszcze rozwinąć skrzydła. Nie wiem na ile będzie chciał zostać aktorem, bo reżyseruje dokumenty i krótkie formy, ale mam nadzieję, że w kolejnym filmie zagra jeszcze bardziej skomplikowaną postać.


fot. M2 Films

Wiemy już, skąd wzięli się aktorzy i trzon ekipy, powiedz, skąd ty się wziąłeś.

Z Nysy. Przyjechałem do Warszawy na dzienne studia prawa i administracji. Miałem do wyboru Kraków i Warszawę, pomyślałem, że w Warszawie może być ciekawiej. Chciałem skończyć jakiś kierunek humanistyczny, ale nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Myślałem jeszcze o dziennikarstwie i historii. Już wtedy zaczęło mnie ciągnąć w stronę filmu. Skończyłem studia, obroniłem się z prawa ubogich u profesora Erecińskiego, a w międzyczasie zaczynałem współpracę z telewizją, robiłem reportaże, felietony.

Z jakiego prawa?

Prawo ubogich, z kodeksu postępowania cywilnego. To oczywiście nie jest nazwa kodeksowa. Dotyczy dostępu do pomocy prawnej dla osób niezamożnych, zwolnienia od kosztów sądowych, bezpłatnej obrony.

Pytam, bo twoi bohaterowie raczej nie mają takich problemów.

Nie mają. Ale to też się mocno zmieniało. Chcieliśmy wywalić ze scenariusza wszystkie chwasty, przeszkadzające w wejściu w intymny świat bohatera i czułem, że wątek prekariuszy akurat tutaj będzie takim chwastem. To jest intymna historia o tym, jak przygniata bohaterów lekkość ich życia, o tym, że mają autentyczny spleen, więc kwestie materialne odstawiliśmy na bok.

Kamper pracuje jako tester gier komputerowych. Efektowne.

Pomyślałem, że jest w tym ciekawy paradoks, bo to zajęcie niesie ze sobą dużą decyzyjność, a w życiu prywatnym Kamper jest niedecyzyjny. A wiadomo, że im większy paradoks, tym większa siła postaci.

Przy okazji: wbrew stereotypom, że gry ogłupiają, one rozwijają wyobraźnię przestrzenną, myślenie analityczne i syntetyczne, decyzyjność. Rzecz jasna są też minusy, w skrajnym przypadku granie może prowadzić do socjopatii czy tak zwanego „nołlajfienia”. Ale było dla mnie ciekawe, żeby włożyć tę niedecyzyjność w postać, która teoretycznie powinna być bardzo decyzyjna. To miało być widoczne.

To też okazja do wprowadzenia specyficznego humoru.

Bardzo ważne było ucho Krzyśka Umińskiego, współscenarzysty, który ma niesamowity dar wychwytywania świetnych dialogów. Krzysiek wykonał katorżniczą pracę, jeśli chodzi o zdokumentowanie świata gier. Jeśli ten świat udało się wiarygodnie przedstawić na papierze, to zasługa Krzyśka. Ja jestem casualem, jeśli chodzi o gry, a Krzysiek startował praktycznie od zera.

No to chapeau bas.

Mamy sygnały od ludzi związanych ze światem gier, że to wyszło.


fot. M2 Films

Wróćmy do paradoksów...


Chcieliśmy zbudować film na paradoksach, opowiedzieć okrutną historię, ale zrobić to delikatnie, opowiedzieć subtelnie. Żeby temat był bardzo ciężki, a film pełen poczucia humoru i ironii. Żeby osadzić go mocno w dzisiejszych realiach, ale żeby miał uniwersalną wartość. No i cóż, zapraszam do kina. Od 15 lipca będziemy w kinach w całej Polsce. Może ktoś przyjdzie.

Przewidywałeś taki rozwój wypadków? Festiwal klasy A, znakomite recenzje. Miałeś plan w głowie, scenariusz?

Plan był taki, żeby dojechać z tym do końca. Obserwowałem różne ścieżki filmowców. Zdarza się, że po pierwszym filmie reżyser jest tak wypalony, że już nie wraca do reżyserii. Projekt, który chcę teraz realizować, noszę w sobie blisko dziesięć lat. Chyba jestem gotów go zrobić. Nie chciałem się wypalić przy „Kamperze”, dlatego mieliśmy założenie, żeby zrealizować go w takim a nie innym czasie. Daliśmy sobie dwa lata. W lipcu 2014 roku na spotkaniu z Natalią, Weroniką, Bartkiem i Krzyśkiem powiedziałem, że w kwietniu 2015 wejdziemy na plan i cokolwiek by się działo, nie ma zmiłuj, mamy miesiąc na zdjęcia i jeśli ktoś nie będzie mógł, zastąpi go kto inny. Na szczęście nie musieliśmy dokonywać dramatycznych wyborów. Bałem się sytuacji, że będziemy to robić przez trzy, cztery lata.

Kiedy powiedziałeś: ok, teraz robię film?

Po pierwsze, mieliśmy już uzbierane pieniądze. Ale jeśli chodzi o sam projekt, to czułem się mocno wypalony.

Trzaskając reportaże dla telewizji?

Przez ostatnie lata robiłem przede wszystkim rzeczy komercyjne: zwiastuny, promosy, reklamy. Pomyślałem, że jedyny sposób, żeby się z tym wszystkim rozliczyć, to zrobić film. Inaczej zwariuję. Potraktowałem to terapeutycznie, ale chyba nie pomogło, muszę zrobić kolejny.

Niezły program na życie. O czym będzie ten następny?

Śmiejemy się z Krzyśkiem, że to będzie komedia romantyczna o zapaśnikach. Ale za kilka miesięcy powiem ci prawdę, pokażę ci całościowo, mówiąc Kamperem. Na razie mamy pusty notes.

Nie bardzo wierzę.

Prace nad scenariuszem są już zaawansowane, coraz bardziej lubimy nasze postaci, ale praca przy „Kamperze” nauczyła nas pokory. Tyle jeszcze mamy znaków zapytania, że to nie jest właściwy moment na odkrywanie się przed światem. Ale niebawem to nastąpi.

A co było najtrudniejsze w „Kamperze”?

Powiem ci, co było najbardziej męczące, a o tym, co najtrudniejsze, mogę opowiedzieć za pół roku. Teraz jestem jeszcze w środku. Najbardziej męcząca była walka z nieufnością ludzi, którzy współtworzyli film i zaufali mi na samym początku wchodząc w to, ale czułem podskórnie z ich strony coś w stylu „czy na pewno da radę”. Miałem także poczucie dużego ciężaru. Najpierw byłem tylko ja, później ja i moi przyjaciele, potem ja i cała ekipa. A teraz czuję się jak Frodo, który musi zanieść pierścień i wrzucić do wulkanu, i wszyscy liczą, że jednak mu się uda. To było męczące.

Nie ufali ci jako reżyserowi?

Byłem debiutantem. Oczywiście doświadczonym, jeśli chodzi o pracę kamery i opowiadanie krótkich historyjek, ale jedyne, co miałem wspólnego ze światem filmu, to nazwisko rektora łódzkiej Filmówki, a nie jestem jego synem. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. A przez to, siłą rzeczy, kiedy dotykałem bardzo bolesnych spraw, np. któraś scena była wyjątkowo kosztowna dla aktorów, to jednak, jeśli należysz do ekipy, masz z tyłu głowy pytanie, czy on da radę, czy to się naprawdę klei.
W dodatku sam montowałem. Kręciliśmy po jedenaście, dwanaście godzin dziennie, wracałem do domu i podmontowywałem scenę, żeby było wiadomo, co z niej wynika, żeby wiedzieć, jak pracować nad kolejną. Potem był telefon do przyjaciela, czyli do Krzysia. „Słuchaj, bo widzę, że to idzie w tym kierunku, a gramy jutro to i to – bo graliśmy mniej więcej chronologicznie – więc może zmieńmy coś”. Kiedy aktor dwie minuty przed wejściem na scenę dostaje nowy tekst, to może się zagotować.

Tak bym podejrzewała...

Na początku się tym przejmowałem, ale potem już się śmiałem. Zakładaliśmy się, jaka będzie reakcja Żurawia.

Kto bardziej się spinał: Żuraw czy Marta?

Marta ma w sobie bardzo dużą potrzebę przygody. To niesamowite, że pierwszą osobą, która weszła w projekt na sto procent, była właśnie Marta. Była ciekawa, co z tego wyjdzie, czuła, że to jest jakaś świeża energia, fajne wyzwanie. A Piotrek wszedł jedną nogą i troszkę się obawiał czy na pewno wiemy, co robimy.

To trochę tak, jak jego bohater…

I dlatego tak fajnie wyszło. Czasem celowo dawaliśmy tekst dwie minuty przed sceną.

A o co się kłóciliście?

O postać. Piotrek widzi świat bardziej buro, ja bardziej kolorowo. Na tym styku zbudowaliśmy Kampera. On chciał, żeby było w nim więcej mroku, ja chciałem raczej, żeby było więcej wycofania i wyważenia. Szukaliśmy. A że pewnego dnia nasze stanowiska się usztywniły, doszło niemal do bójki.

Cudowne, że można się tak pokłócić o sztukę.

Raczej śmieszne.

Wcale nie śmieszne, bo przekłada się na jakość waszego filmu. Na jego szczerość i temperaturę.

Zależało nam, żeby widzowie nie czuli ściemy, to prawda.

Ja nie czułam. Czułam za to, że Kamper swoim wesołkowaniem broni się przed tym mrokiem, o którym mówisz.

Właśnie o to chodziło, żeby ta postać była wielowymiarowa. Lubię kino, które nie stawia kropek, a tym bardziej wykrzykników, ale stawia pytania. I tym bardziej chcę, żeby bohaterowie byli wielowymiarowi, a nie żeby ktoś, kto jest zdradzany, był w depresji i był totalnym mrukiem, który nienawidzi świata. Dlatego strasznie się cieszę, że Piotrek zdecydował się u nas zagrać, bo jest takim bad boyem, złym chłopcem, ale ma w sobie dużo czułości, wrażliwości i dowcipu. Taki czuły barbarzyńca. Który trochę bryka.

Jest złym, ale jednak chłopcem, nie do końca mężczyzną.

Tak. I to miało być w kontrze do Braciaka, który już swoje przeszedł i może patrzeć z góry, patrząc z dołu.

Fajni ci twoi bohaterowie.

Pytanie, co będzie się działo z tą historią za parę lat. To jest nasza obawa: że teraz się ogląda, a za pięć lat będzie trąciła myszką. Na razie mam względny spokój, bo kilka osób widziało to po parę razy. Ciekawe, że zależnie od energii, z jaką wchodzisz w oglądanie, czy jesteś zmęczony czy nie – to daje zupełnie inny odbiór filmu. To było fascynujące w Karlowych, że kiedy przed pierwszym pokazem miałem parę słów na początku i rzuciłem kilka sucharów, odbiór był bardziej komediowy. A drugi pokaz był poważniejszy i reakcja publiczności była zupełnie inna. Więc mam poczucie, że jakoś pożeniliśmy te sprzeczności. Ale weryfikacja przyjdzie z czasem.

Miałeś chwile zwątpienia?

Na planie nie. Byliśmy trochę jak na wojnie, nie rozważaliśmy czy iść dalej, po prostu walczyliśmy. Potem były momenty – przy pierwszych układkach – myślenia czy ulepiliśmy to, na czym nam zależało. Ale nie ukrywam, że lubię ten trzeci etap, czyli montaż. Swoją drogą, wiele osób – to á propos rad, jak się nie robi filmu – mówiło mi: Łukasz, nie montuj tego, nie montuje się swoich filmów, to jest błąd w sztuce, powinieneś mieć montażystę, który ma dystans do materiału. A ja czułem, że skoro to jest historia częściowo osobista, intymna, kameralna, dotykająca silnych emocji, skoro chcieliśmy to przenieść z Krzyśkiem na papier, potem staraliśmy się to uzyskać na planie, to kto to może najlepiej zmontować? Dlatego szkice montażu powstawały na bieżąco. Oczywiście bardzo niedoskonałe szkice, ale dawały mi obraz, do których dubli wracać i czego szukać.

Wróćmy jeszcze na chwilę do twojej współpracy z Weroniką Bilską.

To były wielomiesięczne rozmowy. Testy, propozycje, szukanie formy na próbach. Szukaliśmy sposobu opowiadania nie tylko, jeśli chodzi o optykę, o prowadzenie kamery, ale też w kontekście rytmu montażowego. Fajnie jest wejść w głowy bohaterów i pływać między nimi. Skoro historia sobie płynie, to my też płyniemy między Kamperem a Manią. To chcieliśmy uzyskać. Druga rzecz: chcieliśmy, żeby światy, które są w filmie – świat Kampera z Manią, Kampera w pracy i Kampera z Luną – żeby każdy z nich miał inną charakterystykę, inne kolory. Coś jest bardziej surowe, sterylne, gdzieś jest więcej gorąca. To był długi proces. Mogę powiedzieć tyle, że przy kłótniach Wera zawsze miała ostateczny argument. Mogę ją przekonywać i powiedzieć na koniec „masz to nakręcić”, ale co z tego, skoro Wercia mówi potem: „Łukasz, ale ja tego nie widzę”.

Kto trzyma kamerę, ten ma władzę?

Tak. A jeszcze lepsza była Wera pierwszego dnia zdjęciowego. Drugi czy trzeci dubel, Marta z Piotrkiem coś grają, Wera do nich podchodzi: „wiecie, bo jeżeli nie będziecie mieli co grać, będziecie źle grali, to ja po prostu wyłączę kamerę”. Wyobrażam sobie sytuację, że trwa wielka dramatyczna scena między dwojgiem bohaterów, a na planie mamy na przykład akwarium. Wera wyszwenkowałaby na rybki i trzymała na nich kamerę do końca sceny, gdyby ją interesowały. To jest cała Wera.

Jesteś prawnikiem, interesowało cię prawo ubogich. Jak to się dla ciebie skleja: piractwo, ściąganie filmów, ściąganie muzyki?

Nie jestem radykalnym przeciwnikiem piractwa. Ale mam poczucie, że w innych państwach chęć płacenia za treści w Internecie jest większa niż w Polsce. I to jest największy problem. Wiem, że są pierwsze próby, żeby na VoD umieszczać film za jakąś niewielką opłatą, a ludzie i tak wolą ściągnąć. I tego kompletnie nie rozumiem. Jeżeli można za parę złotych wypożyczyć legalnie film, dlaczego go ściągać? A dla osób, które piratują, to zwykle jest jeden browar na mieście. Kłopot powstaje wtedy, kiedy filmy albo muzyka nie jest dostępna legalnie.

Oczywiście chciałbym bardzo, żeby jak najwięcej ludzi poszło na nasz film do kina. Od tego zależy czy będziemy mieć pieniądze na kolejny projekt. A próg wejścia jest wysoki, bo nie chodzi tylko o dwadzieścia złotych na bilet. Trzeba się ubrać, a jak będzie padało, to wziąć ze sobą parasolkę, wsiąść w tramwaj. Posiedzieć półtorej godziny w kinie. A przecież można zostać w domu.

Zawsze można też zagrać w domu w jakąś grę przetestowaną przez Kampera.

A widzisz, gry na konsole kosztują po dwieście, dwieście pięćdziesiąt złotych i nie można ich spiracić. Ludzie nauczyli się za nie płacić.

Paradoks polega też na tym, że ludzie płacą w Internecie, tyle że płacą nielegalnym portalom.

Myślę, że to jest proces. Jestem optymistą, chociaż kiedyś Kisiel mówił, że różnica między pesymistą a optymistą jest taka, że pesymista mówi „gorzej być nie może”, a optymista „może, może”. Jestem optymistą, bo czuję, że skoro zrobiliśmy coś swojego i włożyliśmy w to dużo energii, to jednak ludzie kupią bilet. A jeżeli nie, to trudno, to znaczy, że nie potrafimy się komunikować.

Ale nie zbankrutujecie, mam nadzieję?

Założenie było takie, żeby się nie ładować w desperacką sytuację.

Postanowiłeś trochę skampić? Bardzo rozsądnie. Trochę jak twój bohater?

Myślisz?


Rozmawiała: Magda Sendecka

Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!