Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Człowiek z planety Muzyka

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Człowiek z planety Muzyka

Człowiek z planety Muzyka

09.06.17

Początkowo muzyka była dla niego odskocznią od codziennej aktorskiej pracy. Zabawą w gronie najlepszych kumpli, która z czasem ewoluowała i dziś stanowi jedną z najważniejszych przestrzeni aktywności twórczej. Premiera nowej płyty Dr Misio "Zmartwychwstaniemy" była dla nas pretekstem do rozmowy z  Arkiem Jakubikiem o muzycznych idolach, koncertowej energii i sensie życia.



Na początek zapytam nieco przekornie: po co facetowi przed pięćdziesiątką zespół rockowy?


Od 10 lat to samo pytanie zadaje mi moja żona. Na początku bardzo się śmiała ze mnie, ale teraz już ma szacunek wobec tego, co robimy z Dr Misio. Najpierw to była zabawa, chęć spędzania czasu z moimi przyjaciółmi-muzykami. To był też taki czas, kiedy miałem trochę więcej wolnego. No i nałożył się na to też jakiś kryzys wieku średniego, bo to były okolice mojej czterdziestki, a to zawsze u facetów procentuje jakimś rodzajem depresji. Ale kiedy pojawiły się pierwsze koncerty i zaczęliśmy myśleć o tym, żeby nagrać płytę, to dotarło do mnie, że to może być jedna z trzech moich najważniejszych planet aktywności twórczej. I stała się tym czymś, co daje mi absolutną, niczym nieskrępowaną artystyczną wolność. Nie mam wtedy nad sobą żadnego reżysera, żadnego producenta. Po prostu razem z kumplami z zespołu zamykamy się w sali prób i nikt nie mówi nam, co mamy robić. Gramy to, co czujemy, co mamy tam w bebechach.

Jesteście w tym dość płodni. Wydaliście trzy płyty w cztery lata.

I jeszcze płyta „40 przebojów”, którą nagrałem z Olafem Deriglasoffem rok temu. Po prostu muzyka jest jak zaraza, trudno się od niej odczepić. I gdy płyta jest skończona, nagrana, zamknięta, tak jak mam teraz z albumem „Zmartwychwstaniemy”, kiedy jest jeszcze czas promocji płyty, jeszcze się dużo o niej opowiada, jeździmy w trasy koncertowe z nowym materiałem, ogrywamy to z publicznością, to co się dzieje w mojej głowie?! Już jest kombinowanie jaki będzie następny projekt, w którym kierunku muzycznym, lirycznym warto pójść, żeby zaskoczyć samego siebie i słuchaczy.


Dr Misio, fot. Monika Ostrowska/Universal Music Polska

To co różni najnowszą płytę od poprzednich to wspomniana przez Ciebie osoba Olafa Deriglasoffa. Na poprzednich albumach Dr Misio występował w roli producenta. Teraz zastąpił go Kuba Galiński. Skąd ta decyzja?

Poprzednia płyta „Pogo”, była ciężka, surowa, mroczna i depresyjna. Zresztą ja bardzo chciałem, żeby ta płyta taka była, postawiłem się i wydawcy, i kolegom z zespołu. Wywaliłem z albumu te najlżejsze piosenki, takie jak „Ślepe koty”, „Miłość”, „Masakrę” – te utwory, które miały w sobie jakiś zalążek, umówmy się, melodii, harmonii… Te trzy numery pojawiły się po pół roku na reedycji płyty, ale na tym właściwym albumie ich nie ma. I już wtedy zacząłem zastanawiać się, jak powinna wyglądać następna płyta Dr Misio. Pomyślałem sobie, że chcę pójść jeszcze dalej, jeszcze bardziej ekstremalnie, żeby poszukać na płycie tego rodzaju energii, który nam się udaje wygenerować na koncertach. Bo Dr Misio to jest zdecydowanie kapela koncertowa. Ten rodzaj transu, ekstazy, lotu, który nam się udaje uzyskać w zderzeniu z publicznością na koncertach, kiedy odrywamy się od rzeczywistości, kiedy unosimy się parę centymetrów nad ziemią, zatracamy się w tej muzyce. Jednak ani na pierwszej, ani na drugiej płycie nie udało się tego osiągnąć. Bo studio zawsze ugrzecznia materiał muzyczny, gdzieś tam go sprowadza na ziemię. Pomyślałem sobie, żeby zamknąć się z publicznością gdzieś na dwa dni i nagrać taki jeszcze bardziej hardcore’owy, brudny, fałszujący, niestrojący momentami, ale prawdziwy, energetyczny materiał. Ale wtedy właśnie zdarzył się projekt „40 przebojów” z Olafem Deriglasoffem, totalnie ekstremalny, gdzie nagraliśmy 40 piosenek, z których każda trwa od dwudziestu paru sekund do niespełna minuty. I właśnie po tej płycie do mnie dotarło, że muszę na chwilę zwolnić. O 180 stopni zmienić swój wektor. Że może wystarczy tego wydzierania się do mikrofonu, że potrzebuję trochę powietrza. Dlatego postanowiłem zrobić na trzeciej płycie Dr Misio po prostu parę fajnych piosenek, gdzie już nie będę się wydzierał. Totalna rewolucja. A ponieważ nam się projekt z Olafem bardzo rozrósł i zaczęliśmy jeździć z koncertami, wiedziałem, że musimy po prostu od siebie chwilę odpocząć. Postanowiłem więc poszukać nowego producenta muzycznego na trzecią płytę Dr Misio. I miałem ogromnego farta, że trafiłem na Kubę Galińskiego, bo to on jest odpowiedzialny za nasze nowe brzmienie, on wszystkiemu winien.


Arek Jakubik, fot. R Plus Jazz Photography

Ale Dr Misio to nie tylko brzmienie, Dr Misio to też świetne teksty – w większości Krzysztofa Vargi, w części Marcina Świetlickiego. Jak wygląda Wasza współpraca? Czy to jest tak, że wysyłają Ci teksty, a Ty mówisz tak lub nie? Czy też spotykacie się na próbach i wspólnie nad tym pracujecie?

Na płycie „Zmartwychwstaniemy” Marcin Świetlicki jest autorem „Ochroniarza” i to jest jeden z jego wierszy. Jest też rodzynek na płycie, piosenka pod tytułem „Po nas”, przy której udało mi się namówić do współautorstwa i Marcina, i Krzyśka. Ale większość tekstów napisał Krzysiek Varga. Mamy taką umowę, że z tych poematów, które dostaję od niego, konstruuję coś na kształt piosenki. Znamy się jak łyse konie od wielu, wielu lat – i ja po prostu, za jego zgodą, przepuszczam te numery przez swoje doświadczenia, emocje, wizualizuję na nich swoje obrazy. Dlatego nie mam poczucia, że interpretuję czy odtwarzam jego teksty, one są po prostu organicznie moje. Tak to wygląda.

Wasze teksty są dalekie od tych, do których przyzwyczaił nas mainstream. Czy czujecie się – jak kiedyś się mówiło – kapelą zaangażowaną?

To są piosenki o czymś, z bardzo konkretnym przekazem. Mnie strasznie irytuje grafomaństwo polskich tekściarzy, jak patrzę na to, co się dzieje we wspomnianym przez Ciebie mainstreamie. Piosenki o niczym, „bla bla bla, kocham ją, tęsknię za tobą”. Błagam Cię, ileż tego można słuchać? Gdzie jest piosenka zaangażowana, piosenka poetycka, piosenka literacka – jak zwał tak zwał – krótko mówiąc z tekstem, który ma być pomostem, dialogiem, rozmową z inteligentnym słuchaczem. Ta umiejętność ginie, umiera. I te nasze piosenki, może nie wpadają w ucho, może nie mają szlagwortów i za dużo jest białych rymów. Może trudno jest je powtórzyć i zanucić. Natomiast dla mnie, dla osoby, która od lat pracuje słowem, przekaz jest rzeczą najbardziej istotną w tym, co robi Dr Misio. A do przekazu dostosowuję oprawę muzyczną. Dlatego też kilka utworów, tych najbardziej ironicznych z naszej nowej płyty, trzeba było ubrać w pastiszowy kostium muzyczny. Mam na myśli „Hejtera”, „Bądź moim Googlem” czy nieszczęsną „Halinę”, nad którą zastanawiałem się do samego końca czy umieszczać ją na tej płycie, bo ona zdecydowanie odstaje od tego, co gramy. Na razie nie wyobrażam sobie, żebyśmy grali „Halinę” na żywo, na koncertach. Nie chcę, żebyśmy skończyli na festynach... Nie wiem czy wszyscy załapią się na pastiszową formę tego dyskotekowego numeru.

Słuchając „Haliny”, ale i śledząc Dr Misio zastanawiałem się, czy publiczność rzeczywiście dobrze odczytuje te wszystkie kody, czy może myślą sobie „Jakubik to ma kabaretową kapelę”.

Weź mnie nie obrażaj... Dzisiaj nasze koncerty to wybuchowa mieszanka. Ostre kawałki, zmieszane z odrobinę lżejszymi. Na początku gramy piosenkę „Metro”, która jest totalnym hardcorem, pod koniec „Sektę”, gdzie ewidentnie słychać rif a'la Rage Against The Machine, a na bis totalny lot z pierwszej płyty czyli piosenkę „Pies”. Numer, który potrafimy grać przez 10 minut, wprawiając siebie i publiczność w rodzaj transowej ekstazy. Jest chwila na pogo przy okazji numeru „Pogo”, który zawsze kończy się na koncertach tak, że męska część publiczności, choć zdarza się, że i żeńska, rozbiera się od pasa w górę i tańczy pod sceną. Bo nasi fani nigdy nie będą za starzy, żeby razem z Dr Misio tańczyć pogo. I ten eklektyzm muzyczny to jest coś, co nam się bardzo podoba i naszej publiczności.


Dr Misio, fot. Monika Ostrowska/Universal Music Polska

Wspomniałeś o Rage Against the Machine, ale gdybyś miał wymienić jeszcze inne swoje muzyczne fascynacje i inspiracje?

Na pewno The Doors. To moja ulubiona kapela, którą uwielbiam sobie puszczać w chwilach depresji, oczywiście na przemian z Joy Division. No i AC/DC, których mam wszystkie płyty. W mojej pierwszej licealnej kapeli graliśmy ich covery. Mam wielki szacunek dla tej kapeli. Bardzo się zmartwiłem, że Brian Johnson ostatnio trochę zaniemógł z gardłem, słyszałem, że miał się leczyć podobno w klinice foniatrycznej w Kajetanach pod Warszawą. Sorry, ale nie akceptuję Axla Rose’a jako wokalisty tego bandu. Płakałem strasznie jak odszedł Bon Scott. Szkoda, że go nie ma. Czekam, aż Brian odzyska głos.

A z Polski?

Jedna rzecz to są moi idole, artyści, których ja cenię. Takim bez wątpienia jest Kazik Staszewski, natomiast ja mam z tyłu głowy taką świadomość, że nie można swoich idoli naśladować, wręcz przeciwnie – trzeba uciekać od nich jak najdalej. Bo i tak rodzaj inspiracji literackiej czy muzycznej gdzieś tam w głowie zostaje. Dla mnie najważniejsze dzisiaj jest, że Kazik Staszewski był na koncercie Dr Misio, że zna nasze płyty i je ceni, że mam z nim dobry, koleżeński kontakt. Na chwilę zejdę z gruntu muzyki, ale jak napisał, że ostatni film, który wyreżyserowałem „Prosta historia o morderstwie” bardzo mu się podobał, że jest szacun, to mi kapcie spadły i byłem bardzo, bardzo szczęśliwy.

W 1985 roku byłem w Jarocine, kiedy Olaf Deriglasoff grał tam ze swoimi Dziećmi Kapitana Klossa. Dzisiaj Olaf jest producentem dwóch pierwszych albumów Dr Misio, a rok temu we dwóch nagraliśmy z Olafem ekstremalną płytę „40 przebojów”, jeździmy razem w trasy koncertowe . Jestem farciarzem, że ze swoimi dawnymi idolami, takimi jak Olaf Deriglasoff, mogę dzisiaj współpracować. A takim kolejnym kolegą jest też Zygmunt Staszczyk. Wiadomo, ikona. Nie wszyscy o tym wiedzą, że 17 lat temu zadzwoniłem do Zygmunta i zaproponowałem mu rolę w przedstawieniu teatralnym – byłem wtedy reżyserem spektaklu „Jeździec burzy” o Jimie Morrisonie i The Doors – i zgodził się. Przez dwa lata grał Van Morrisona - idola Jima, od którego ten skopiował część swoich scenicznych zachowań, grali zresztą razem koncerty. Oprócz trudnych scen aktorskich, w których Muniek świetnie się sprawdził, śpiewał numer „Gloria”, który razem z T.Love grali w tamtym czasie na koncertach. A ja byłem dumny, że mogłem pracować ze swoim idolem. Ostatnio byłem na koncercie Zygmunta w Stodole. Wydali nową płytę, którą bardzo lubię – szczególnie dwa ostatnie kawałki. Piękne résumé swojego życia zrobił sobie Muniek w piosence „Ostatni gasi światło” i jeszcze „Kwartyrnik”.


Arek Jakubik, fot. R Plus Jazz Photography

Wrócę jeszcze do Olafa. Ta Wasza płyta, jest bardzo nietypowa jak na polski rynek – 40 utworów w szybkim tempie – mi się kojarzy z albumem „Speak English or Die”, którą w latach 80-tych nagrał amerykański transhmetalowy zespół S.O.D.. Tam też były właśnie szybkie, krótkie teksty i utwory trwające do kilkunastu sekund do minuty czy dwóch.

Nie kojarzę.

Olaf to zna na pewno.

Pewnie tak. Ale nigdy nie wspominał. Jak przychodziłem do niego z tym pomysłem, dla mnie wtedy inspiracją była płyta Johna Zorna z Mikem Pattonem „Naked City”. Tam panowie poszli właśnie w takim ekstremalnym kierunku, nagrywając eklektyczne, bardzo krótkie formy muzyczne. Kolejną inspiracją był utwór jednego z najlepszych wokalistów, muzyków i tekściarzy w tym kraju, szkoda, że tak dawno nagrał ostatnią płytę – mam na myśli oczywiście Lecha Janerkę i jego piosenkę „Jezu, jak się cieszę” – 2 minuty. Była też genialna płyta The Residents „Commercial Album” - 40 „antypopowych” numerów, gdzie każdy trwał dokładnie minutę. Myśmy poszli jeszcze dalej.

Z tą płytą było trochę perturbacji. Data premiery przesunęła się o pół roku i ostatecznie uwolniliście ją w Internecie. Nie pojawiła się oficjalnie jako CD, poza egzemplarzami kolekcjonerskimi.

Ponieważ u źródeł tego pomysłu było robienie muzyki dla siebie i naszych kumpli, nie chcieliśmy iść na żadne kompromisy. Warunkiem wydania jej w jakiejś dużej wytwórni było zrobienie radiowego kawałka, który można by gdzieś promować. Uparliśmy się, że takich numerów nie będziemy robić, że to jest płyta ekstremalna, pod prąd i robimy ją dla tych, którzy chcą się zapisać do naszej bandy, którzy mają podobną wrażliwość. I dla tych wszystkich myśmy tę płytę udostępnili w Internecie. Gdyby jej ktoś chciał posłuchać, to można ją legalnie i za darmo ściągnąć z naszej strony: jakubik-deriglasoff.pl Tych egzemplarzy kolekcjonerskich, które żeśmy sami wydali, zostało nam jeszcze z kilkadziesiąt. Także od czasu do czasu komuś z naszych fanów, najbardziej zasłużonemu, zdarzy nam dać się ją w prezencie, bo ta płyta jest nie do kupienia.

Skoro jesteśmy przy udostępnianiu za darmo i legalnie, porozmawiajmy trochę o tym jak Ty postrzegasz sieć. Z Dr Misio nagrałeś nawet numer „Bądź moim Googlem”.

To kawałek o tym, że przestaliśmy się spotykać, komunikować w realu, tak naprawdę o wiele bezpieczniej czujemy się rozmawiając z kimś przez telefon, przez Skype’a czy wysyłając SMS-y. A spotykanie się z ludźmi tu i teraz w świecie rzeczywistym jest niefajne, niebezpieczne, a czasami wręcz obrzydliwe. Smutna to konstatacja, ale tak to niestety dzisiaj wygląda. Nie jestem tego w stanie zrozumieć, bo należę do analogowego pokolenia i fenomen mediów społecznościowych to dla mnie wielka tajemnica, a ich nieprawdopodobna siła rażenia jest trochę, nie ukrywam, przerażająca.


Arek Jakubik, fot. R Plus Jazz Photography

Natomiast jeśli rozmawiamy o sieci, kilka lat temu zacząłem się wgryzać w temat przy okazji afery związanej z ACTA. U mnie od zawsze w domu funkcjonuje prosta zasada – nie wolno kraść, nie wolno ściągać z Internetu czyjejś wartości intelektualnej, obojętnie czy to jest muzyka, film czy gra. Tak też wychowywałem swoich synów. Pilnowałem tego, umówiłem się z nimi: „chcesz jakąś płytę, to powiedz mi, pójdziemy do sklepu i kupimy, albo przez Internet, legalnymi kanałami, iTunesami i innymi”. Oni teraz słuchają muzyki głównie na Spotify, płacą za to. Ale nie kupują płyt i to mnie smuci. Ostatnio jako łączony prezent pod choinkę i na urodziny starszy syn skonfigurował sobie wymarzony komputer. Ale trzeba było chwilę wcześniej kupić części. I pomyślałem, że jak to, pod choinką nie będzie miał żadnego prezentu? Więc kupiłem mu dwie płyty, Iron Maiden i Nicka Cave’a, żeby synek sobie coś wyciągnął spod tej choinki. A on otwiera prezent i mówi: „Tato, ale co ja mam z tym zrobić?”. „No jak to co, masz nowy komputer, puścisz sobie i będziesz słuchał”. „Tato, ale ja przecież nie mam napędu”. Myślałem, że szału dostanę, nowy komputer i nie ma napędu?! No po prostu nie ma napędu, bo wszystko jest teraz on-line, wszystko jest w sieci.

Ale sprawa z Internetem jest o wiele bardziej skomplikowana. Jak zacząłem o tym czytać, potem rozmawiać z synami to dotarło do mnie, że w moim pokoleniu, kiedy próbowaliśmy określić kim jesteśmy, co lubimy, to wpisywaliśmy nazwy ulubionych kapel, ulubionych płyt, filmów, reżyserów, autorów książek. A dzisiaj? Młodzi ludzie określają siebie za pomocą linków. Dotarło do mnie, że ten cholerny Internet stanowi integralną część ich tożsamości i jakakolwiek próba ograniczenia dostępu do niego, jest zamachem na ich wolność. Dlatego my, odrobinę starsi, musimy znaleźć takie zgodne z prawem mechanizmy, które te sprawy formalnie usystematyzują i doprowadzą do ładu. Tak, by twórcy, którzy udostępniają swoją twórczość na wszelkiego rodzaju portalach filmowych i muzycznych, dostawali za to wynagrodzenie. Ja jestem jak najbardziej za, żeby takie firmy jak Spotify, Tidal, Netflix czy Showmax pojawiały się na naszym rynku. Żeby była konkurencja, żeby te ceny były jak najniższe, bo każde 5 zł dla młodego człowieka to jest po prostu kupa pieniędzy. I to jest droga, żeby ten Internet stał się legalny i żeby pogodzić sprzeczne racje wszystkich stron.

A miałeś takie poczucie kiedykolwiek, że piractwo Ciebie osobiście dotknęło? Była na początku roku afera, kiedy w związku z Orłami do sieci wyciekł film „Jestem mordercą”.

Jako wykonawcę, odtwórcę jednej z ról, to mnie nie dotyczy w sensie finansowym. Natomiast boli mnie to jako człowieka, aktora, który grał w tym filmie, że ten film został po prostu ukradziony, że tyle osób go nielegalnie ściągnęło z sieci. Nad tym boleję.


Arek Jakubik w filmie "Jestem mordercą", fot. Next Film

Zdarza Ci się bywać reżyserem, w maju na DVD ukazał się Twój film „Prosta historia o morderstwie”. Masz kolejne filmowe plany reżyserskie?

Pracuję teraz nad scenariuszem razem z Tomkiem Kamińskim. Film ma nosić tytuł „Widokówki” i opowiada o wydarzeniach Marca ’68. Ta historia będzie bardzo nieoczywista, funkcjonująca na kilku płaszczyznach przestrzenno-czasowych. To coś, co mnie bardzo kręci w kinie i czego próbowałem dotykać przy okazji swojego debiutu, „Prostej historii o miłości”, czy teraz przy „Prostej historii o morderstwie”. No ale pracujemy teraz nad kolejną wersją tego scenariusza i mam nadzieję, że doprowadzimy to do szczęśliwego końca.

Na swoje premiery czekają trzy filmy, w których realizacji brałeś niedawno udział. To „Ach śpij kochanie” Krzysztofa Langa, „Człowiek z magicznym pudełkiem” Bodo Koxa i „Cicha noc” Piotra Domalewskiego.

Pierwszy film to znowu historia o seryjnym mordercy. Rzecz jest oparta na biografii Władysława Mazurkiewicza, akcja rozgrywa się w latach 50-tych w Krakowie. Postać tę gra Andrzej Chyra. Główną rolę w tym filmie, milicjanta, który próbuje go złapać, gra Tomek Schuchardt. Ja razem z nim prowadzę śledztwo. Złego ubeka gra Boguś Linda, prokuratora Andrzej Grabowski, do tego Karolina Gruszka, Kasia Figura… Tak więc jest bardzo zacny zespół aktorski. Piękne zdjęcia robił Adam Sikora. Myślę, że coś ciekawego z tego będzie. Największą tajemnicą dla mnie jest „Człowiek z magicznym pudełkiem” Bodo Koxa, bo to jest jeden z najciekawiej zapowiadających się młodych, oryginalnych reżyserów, funkcjonujących w swoim magicznym świecie, momentami trudnym do ogarnięcia. Jego „Dziewczyna z szafy” jest znakomita. „W człowieku...” gram maleńką rólkę, ale dosyć istotną dla przebiegu historii i nie zastanawiałem się ani chwili, jak dostałem tę propozycję, bo bardzo chciałem wejść do świata Bodo Koxa. Natomiast film „Cicha noc” Piotrka Domalewskiego, do którego wiosną skończyliśmy zdjęcia, to bardzo ciekawy komediodramat. Znowu zagrałem ojca Dawida Ogrodnika. Śmiesznie to wszystko wraca po latach. Wprawdzie wtedy nie grałem z Dawidem na planie filmowym – myślę o filmie Maćka Pieprzycy „Chce się żyć” – tylko grałem z jego młodszym wcieleniem, bo mój bohater jakoś szybko, niestety, zginął w tym filmie. „Cicha noc” to historia dotycząca współczesnej emigracji zarobkowej i dylematów, problemów z tym związanych – nieobecności w domu i próby odpowiedzi na to pytanie, gdzie jest nasze miejsce, gdzie czujemy się Polakami najbardziej. Czy uciekamy od tej Polski? Od tego kim jesteśmy? A może tak naprawdę od tej Polski nigdy nie można uciec, nawet mieszkając za granicą? A mnie ten temat jest bardzo bliski. Pochodzę z Strzelec Opolskich. Pamiętam moją klasę, w której było 30 osób, a jak weszła ustawa Bundestagu w połowie lat 80-tych, że wszyscy, którzy się urodzili na terenach III Rzeszy dostają automatycznie obywatelstwo, zasiłek dla bezrobotnych, mieszkanie, to pełne pociągi wyjeżdżały z Opolszczyzny do Niemiec. I zostało nas w klasie maturalnej 15 osób. Miałem jakąś niezgodę ogromną, że mimo, iż jest w Polsce źle – a było bardzo źle, puste półki sklepowe, bieda, strach, totalna, pełna komuna – to ja nigdy stąd nie wyjadę, bo to jest moje miejsce. Bo jestem Polakiem. I tak samo wychowuję swoich synów. Mam trochę problem z tą globalizacją, że wszyscy czujemy się Europejczykami i możemy mieszkać w każdym zakątku Europy. Ja jednak czuję, że muszę rozmawiać, myśleć i spotykać się z ludźmi, którzy rozmawiają w tym samym języku. Polskim.



Mieliście zagrać z Dr Misio w Opolu. Zostaliście jednak ofiarą cenzury.

Tak to jest niestety, jak polityka wygrywa z muzyką. Zostaliśmy przez Universal zgłoszeni do opolskiego koncertu „Premier”. Poszło o teledysk do piosenki „Pismo” w reżyserii Wojtka Smarzowskiego, który został upubliczniony 27 kwietnia. Natomiast my zostaliśmy zaproszeni przez organizatorów 9 maja. Chcieliśmy tam wystąpić. Myślę, że dla każdego muzyka w tym kraju opolski festiwal to świętość. W swojej naiwności przez chwilę miałem nadzieję, że jest szansa na jakieś otwarcie, dialog w publicznej telewizji, bo jeszcze na długo przed aferą z odwołaniem występu Kayah, Universal został poproszony o alternatywny, „emisyjny” teledysk, który mógłby być emitowany w TVP i takowy, tak zwane „lyrics video” do piosenki „Pismo”, został przesłany. Szybko zostałem sprowadzony na ziemię, bo mimo spełnienia wszystkich warunków, zostaliśmy z koncertu "Premier" wycofani. Ale gdy zaczęła się cała zadyma związana z koncertem Maryli Rodowicz, wiedziałem, że i tak byśmy sami zrezygnowali. Trzeba w swoje lustro patrzeć bez obrzydzenia.

Pytanie, które zostawiłem sobie na koniec, pochodzi z ostatniego numeru na Twojej płycie. Tytułowa Halina o tym śpiewa: Po co jest życie?

Po to, żeby kochać się – jak twierdzi Halina. Tak zresztą słyszała w jakiejś piosence w radio. Po co jest życie? To jest pytanie, które zacząłem sobie zadawać coraz częściej kilka lat temu, kiedy poczułem, że pojawił się u mnie jakiś rodzaj egzystencjalnej pustki. Co dalej, co jest po drugiej stronie? Płyta „Zmartwychwstaniemy” nieprzypadkowo nosi taki tytuł. Jestem osobą niewierzącą, natomiast obchodzę wszystkie święta razem z rodziną. Ten rytuał, obrzęd, jest dla mnie bardzo ważny. Jak jest Boże Narodzenie, moi synowie czytają fragmenty Ewangelii, jest potrzebna chwila refleksji, skupienia. Jak jest Wielkanoc, zawsze chodzę z moimi synami ten raz w roku do kościoła ze święconką, żeby ksiądz pokropił, żeby poświęcone leżało na stole. I właśnie rok temu wpadłem na pomysł, żeby nazwać płytę „Zmartwychwstaniemy”. W czasie świąt Wielkiej Nocy, kiedy jeden synek był chory, a drugi coś tam nie mógł, sam pojechałem do kościoła. Spóźniłem się na święcenie, trzeba było pół godziny czekać, padał deszcz i oglądam się, rok mnie tam już nie było. Nagle wychodzi ksiądz przed ołtarz, zaczyna modlitwę: „za zwycięstwo nad śmiercią dziękujemy Ci Panie”… I wiesz, że się dołączyłem do tej mantry? I poczułem się jakoś bezpiecznie, fajnie. Nie, żebym był teraz jakimś neofitą, że nagle nastąpiło nawrócenie. Dalej nie chodzę do kościoła. Natomiast to, że się taki niepokój zaczął we mnie pojawiać, to jest fakt. Krzysiek Varga, który jest autorem większości tekstów, zbierał materiały do ostatniej części swojej węgierskiej trylogii, „Langosza w jurcie”. I trafił na jakiś cmentarz, nad którego bramą był napis „Feltámadunk”, co znaczy zmartwychwstanie właśnie. A ja od razu zrobiłem swoją wizualizację starego, opuszczonego cmentarza, zapomnianego przez Boga i ludzi, na którym leżą wszyscy, niezależnie od wyznawanej religii: katolicy, prawosławni, ateiści, muzułmanie, żydzi, agnostycy, protestanci. Ja też tam jestem, bo sobie półtora roku temu kupiłem kwaterkę na sąsiednim cmentarzu, gdzie przeniosłem prochy mojego ojca, żeby mieć go blisko, żebym mógł tam sobie czasem pójść i z nim pogadać. Tak więc metaforycznie ja też na tym cmentarzu, o którym rozmawiamy, leżę i wszyscy tam zadajemy sobie pytanie niezależnie od wyznawanej religii – „co dalej?” Zmartwychwstaniemy czy nie?

Rozmawiał: Rafał Pawłowski



© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!