Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Nadchodzi wiek ciemności

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Nadchodzi wiek ciemności

Nadchodzi wiek ciemności

13.10.17

Świat pogrążył się w ciemnościach, a władzę sprawuje człowiek widzący na jedno oko. To wizja bliskiej przyszłości stworzona przez Jakuba Ćwieka, zdobywcy prestiżowej Nagrody im. Janusza A. Zajdla. „Jednooki król” jest pierwszym polskim serialem audio, który zadebiutuje na zagranicznych rynkach. W najbliższych miesiącach ukaże się w Holandii, Szwecji i Danii. O pracy nad audiobookiem rozmawiamy z autorem oraz Marcinem Perchuciem, interpretatorem polskiej wersji.



Łatwo ci było, choć na chwilę, porzucić fantastykę?

Dojrzałem na tyle, że potrafię rozpoznać, kiedy fantastyka jest mi potrzebna. Przed laty, gdy zaczynałem, przychodziła ona do mnie naturalnie i posługiwałem się nią dlatego, że wydawała się dla mnie najwłaściwsza. Ale nauczyłem się rozpoznawać, kiedy warto z niej zrezygnować. Zniknął gdzieś ten lęk napisania tekstu niefantastycznego. Bo przez długi czas obawiałem się, że nie znajdę innego sposobu. Zwróć jednak uwagę na to, że, na przykład, Łukasz Orbitowski nadal korzysta z fantastyki, kiedy jest mu ona potrzebna, u Szczepana Twardocha również pewne elementy nierzeczywiste pozostały, dopasowane do historii. Cieszę się z tego, że przestaje u mnie rządzić gatunek, a pierwsze skrzypce gra sama opowieść, jak zawsze chciałem.

Czyli nauczyłeś się operować innymi narzędziami narracyjnymi?

Tak, bo to jest kluczowe. Fantastyką można opowiedzieć każdą historię, ale nie trzeba. I myślę, że dojrzałość twórcza objawia się poprzez tę świadomość.

Innymi słowy, fantastyka środkiem, a nie celem?

Dokładnie.

Pamiętam, że zanim zasiadłeś do „Jednookiego króla”, miałeś ambitny plan przygotowawczy, chciałeś przez jakiś czas funkcjonować z opaską na oczach.

I częściowo go nawet wdrożyłem. Udało mi się zasłaniać oczy na trzy, cztery dni, konsultowałem z okulistą, jak najlepiej wyłączyć się na całe tygodnie, lecz, niestety, zabrakło mi na to czasu. Ale udało mi się przeprowadzić pomniejsze doświadczenia, bo dla tej opowieści istotne jest odczucie tej paniki towarzyszącej człowiekowi, który nagle zdaje sobie sprawę, że przestaje widzieć.

Przy innych książkach również posuwałeś się do, że tak powiem, literackiej metody Stanisławskiego. Czy jest to konieczne?

Ostatnio przeczytałem fajny wywiad z Danielem Day-Lewisem, który powiedział, że jest przeciętnym aktorem i dlatego musi to wszystko przeżyć, bo nie potrafi postaci wykreować od początku do końca. Nie jestem pewien, na ile mówił poważnie, a na ile nie, lecz są takie doświadczenia, których nie jestem w stanie sobie wyobrazić, aby samego siebie przekonać, że napisałem wiarygodną scenę. I myślę, że takie dramatyczne momenty, na których zbudowane są kluczowe sceny, trzeba po prostu przeżyć. Poza tym to dla mnie świetna zabawa.



Przy fantastyce też tak eksperymentujesz?

Rzeczywistość fantastyczna musi być przede wszystkim spójna, bo o ile akceptujemy niekonsekwencję w naszym świecie, tak ten wymyślony kreujemy od początku, krok po kroku i nie może być miejsca na nieścisłości. Tyle że przy fantastyce zawsze możesz coś nadpisać, jeśli jeszcze masz czas, jeśli nie oddałeś tekstu i uważasz, że coś ci nie gra, dasz radę dopisać jakiś solidny fundament, który co nieco wyjaśni. Ale przy tekstach opartych na jednej tezie, jak przy „Jednookim królu”, konkretny element determinuje całą rzeczywistość i nie możesz tutaj zbytnio manewrować, bo wszystko obraca się wokół niego.

Nie da się tej fabuły nie skojarzyć z powieścią Jose Saramago.

Szczerze mówiąc byłem na tę książkę trochę zły. Nie zrozum mnie źle, to świetna lektura, ale obiera zupełnie inną drogę i nie dotyka kwestii, która dla mnie jest istotna, czyli momentu, kiedy spada na nas groza wiecznej ciemności, idzie w kwestie filozoficzne. Dlatego odpowiedniejszym skojarzeniem byłby „Dzień tryfidów”. Ludzie, którzy nadal widzą, automatycznie zyskują pozycję, prestiż, posłuch i obejmują funkcje przywódcze. Interesowało mnie zawsze, jak społeczeństwo mogłoby się przystosować do takiej sytuacji, ale ani w „Mieście ślepców” ani u Wyndhama nie mają na to czasu. A ja chciałbym go im dać. Nie za dużo, na tyle, aby zdołali się przystosować i przestawić. Chciałem z tymi dwoma powieściami bardziej popolemizować, niż oddać im hołd.

Czyli napisałeś historię, w której społeczeństwo sobie jakoś po apokalipsie radzi? Bo to jednak, przyznasz, nietypowe podejście.

Ludzie radzą sobie z problemem, ale nie ze sobą. Istotną kwestią, jaką poruszam jest to, że gdyby chodziło tylko o niewidzenie, dalibyśmy radę, lecz zmienną jest drugi człowiek. Zawsze jest ktoś, kto odnajdzie się szybciej i zacznie tę sytuację wykorzystywać, albo przekuje ją na swoja korzyść, bo jeszcze niedawno był zwyczajnym facetem, który nie miał na nic wpływu, a stał się kimś. To tak jakbyś dostał super moc. I co z nią zrobisz? Dokąd pójdziesz? Możesz ukraść milion albo komuś pomóc. Chociaż u mnie jest tak, że to nie ty dostajesz moc, ale wszyscy inni ją tracą. Przy tym pojawia się rząd, który może albo swoim obywatelom pomóc, albo wykorzystać okazję do sprawowania ściślejszej kontroli. Strach jest dla władzy doskonałym narzędziem.

Pomijając, że „Jednookiego króla” pisałeś do słuchania, a nie do czytania, jest to opowieść podzielona na odcinki. Czy wymuszało to na tobie ciągłe cliffhangery?

Trochę tak. Miałem taką wewnętrzną presję. Potraktowałem tę formę jako serial i kiedy zacząłem rozmawiać o tym projekcie, pomyślałem, że pojawia się dla mnie okazja, aby dostosować język do innego medium. Mamy dużo naleciałości językowych związanych ze wzrokiem i o ile bohaterowie mają je wbudowane w język, tak narracja powinna się ich wystrzegać. Możesz posłuchać świata, którego nie widać. A co się tyczy tego dzielenia na odcinki, nie zawsze udawało mi się je docinać tak, żeby stanowiły całość w rozumieniu rozdziału, bo te jednak funkcjonują w powiązaniu z poprzednim i następnym, ale starałem się, aby kolejne fragmenty były jednak samodzielne.

Ale jest dostępny także e-book, prawda?

Nie wydaje mi się, żeby to była odpowiednia forma. Pierwotnie myślałem, że to będzie słuchowisko i tak zacząłem to pisać, potem przerobiłem na nowelę audio, ale nadal kluczowy był ten sam konkretny zmysł. A jako że zawsze staram się dopasowywać historię pod medium, nie sądzę, aby to się dobrze czytało. Powinno się „Jednookiego króla” słuchać.



Zdawałeś do redakcji odcinek po odcinku, czy całość?

Odcinek po odcinku.

Pytam, bo, tak mi się wydaje, kiedy oddajesz komplet i uznasz, że jednak coś zawaliłeś przy odcinku trzecim, to już nie dasz rady poprawić tego w piątym.

Miałem takie coś. Pracowałem pod presją czasu i byłem świadomy, że raczej nie dam rady już niczego poprawić, dlatego pisałem ze szczegółowym konspektem, co rzadko mi się zdarza. I przy którymś odcinku coś mi nie zagrało z detalami, musiałem dopisać tych kilka zdań, ale też i nieraz fragmenty wycinałem, bo nie zgrywały mi się z tym, co wymyśliłem potem.

Pisanie to raczej zajęcie pustelnicze, tutaj jesteś częścią wieloosobowego przedsięwzięcia, masz świadomość, kto będzie twoje słowa czytał. Miało to wpływ na twoje decyzje?

Kiedy zacząłem pisać, jeszcze nie wiedziałem, że będzie czytał Marcin Perchuć. I kiedy dostałem tę wiadomość, zasiadłem do innych rzeczy, które robił, tekstów, które czytał, żeby go posłuchać i przez chwilę byłem zaniepokojony, bo wydawał mi się zbyt pogodny. Ale kiedy usłyszałem pierwszy odcinek w jego wykonaniu, zorientowałem się, że dodaje do niego coś, czego sam nie umiałem przekazać. Czyli pewne pogodzenie się z rzeczywistością, w której ci ludzie żyją. I naturalna dla Marcina pogoda ducha idealnie wpisała się w tekst, bo jego spokój może wydać się słuchaczom wręcz przerażający. Pomógł mi przedstawić ten świat z perspektywy tych ludzi. Stąd nieraz spadał mi kamień z serca, bo wiedziałem, że nie muszę kombinować, jak opowiedzieć jakiś tam kawałek. Marcin samym swoim głosem oddawał pewien nastrój. Nie musiałem dopowiadać pewnych rzeczy, bo je, po prostu, słychać.

Czy, zapytam prowokacyjnie, warto za tę treść zapłacić?

Powiem tak. Zawsze warto jest płacić za rzeczy, kiedy masz taką możliwość. Nawet pomijając to, że ludzie, którzy to wszystko robią, z tego żyją, to jest ich praca, zapłata jest także pewną formą podziękowania. Wszystkie media próbują dostosować się do odbiorcy, do zmieniającego się rynku, mamy abonamenty, oferty zapłać, ile chcesz, co daje ci szansę bycia fair. Prawo ma problem z unormowaniem, co jest kradzieżą, a co nie, lecz nie wchodziłbym w ten temat. Pomyślmy po prostu o grupie ludzi, którzy dają ci coś, co ci się podoba. Hej, zapłać za to, bo tak wypada. A jeśli uda się jeden fajny projekt, to znajdą się pieniądze na następny. Tak to działa. Odbiorca jest niezbędny, aby to koło mogło się dalej obracać.

Bo wiesz, często pokutuje przeświadczenie, że tylko frajer płaci, skoro można mieć coś za darmo. Trzeba odbiorcę kształcić, uświadamiać?

Podejście się zmienia. Ludzie chcą płacić, szukają okazji. Ale nie można ich wytykać palcami i wyzywać od złodziei, lecz powiedzieć, że jest szansa, abyśmy dzięki nim zrobili coś jeszcze. Mogą sprawić, że będziemy mieli tej kultury więcej, a dostęp do niej stanie się łatwiejszy. Kiedyś przecież wszyscy ściągali seriale, bo nie było innej możliwości, albo poszukasz w sieci, albo nie zobaczysz. Dzisiaj mamy legalne platformy streamingowe za grosze i ludziom się nawet nie chce ganiać za piratami, bo i po co? Płacisz raz, odpalasz, masz dobrą jakość, napisy. I wygoda, i świadomość, że dokładasz cegiełkę do kolejnego projektu. A im mniej chętnych do ściągania, tym mniej do wrzucania.

Miałbyś problem z tym, gdyby podszedł do ciebie czytelnik i powiedział „Ściągnąłem pańską książkę, bardzo mi się podobała”?

Przede wszystkim zapytałbym „Dlaczego?”. Bo to jest dla mnie istotne. Sam niekiedy namawiałem, aby poszukać moich rzeczy w necie, bo nie były inaczej dostępne. Pamiętam sytuację, kiedy jedna z moich książek nie była długo wznawiana i doszło do kuriozalnych sytuacji, że ludzie handlowali nimi po kilkaset złotych. Doradzałem wtedy szukanie nielegalnej kopii niż nabijanie kabzy spekulantom. Jasne, jak chcesz, to kupuj, ale ważniejszy jest dla mnie dostęp do kultury niż wyciąganie ostatniego grosza na książkę. Dlatego dla twórców kultury powinno być istotne ułatwianie do niej dostępu za rozsądną cenę.



Rozmowa z Marcinem Perchuciem

Kuba Ćwiek powiedział mi, że chwilami pański głos wyręczał go jako autora, bo nie musiał zastanawiać się, jak oddać atmosferę danej sceny. Czuł się pan w tym świetle uczestnikiem procesu twórczego?


Broń Boże! Jestem rzemieślnikiem, który dostaje tekst, ma go przeczytać i tyle, skończone. Trzeba jednak przyznać, że to był pierwszy przypadek, kiedy spotkałem się z autorem czytanego przeze mnie dzieła i rozmawialiśmy, choć może raczej był to monolog Jakuba, o który go zresztą poprosiłem, bo zainteresował mnie temat „Jednookiego króla” i organoleptycznych badań, przygotowań przeprowadzonych przez Kubę, żeby uprawdopodobnić tę sytuację. Byłem pod ogromnym wrażeniem i jest to jedna z nielicznych pozycji, które przeczytałem zafascynowany i jako lektor, i jego czytelnik. Bardzo się cieszę z tej współpracy.

Jak do niej doszło?

Zazwyczaj wydawnictwo decyduje, kto co czyta, choć pewnie zdarzają się wypadki, kiedy autor ma wpływ na wybór lektora i może sobie kogoś życzyć. Ale zdałem sobie sprawę, że skłamałem, kiedy powiedziałem, że był to jedyny taki przypadek, bo czytałem też książkę swojej żony.



Kuba z początku obawiał się, że pański głos będzie dla tej opowieści zbyt pogodny, a czy panu zdarzyło się kiedyś odmówić czytania książki, bo uznał pan, że do niej nie pasuje?

Nie miałem z pewnością takiej sytuacji, że powiedziałem na głos, że nie będę czytał. To przecież moja praca i jeśli ktoś mi zaufał, to staram się wykonać ją jak najlepiej. Lecz, faktycznie, są przypadki, kiedy sprawia mi to większe trudności i wyobrażam sobie wtedy innego lektora, myślę, jak mógłby przeczytać daną scenę. Kuba sam powiedział mi o tych wątpliwościach. Bał się po pierwszych minutach słuchania mojej interpretacji, że może brzmieć zbyt poważne. Ucieszył się, że jednak udało mi się momentami odciążyć temat. Bo, na przykład, kiedy w teatrze mamy smutną sytuację, podkreślana jest często smutną muzyką ilustracyjną, a fajnie jest poszukać jakiegoś zderzenia, kontrapunktu. Czytam, jeśli jest taka możliwość, wszystkie książki wcześniej i szukam tego złotego środka.

A czy „Jednookiego króla”, ze względu na jego specyfikę, czytał pan w całości, czy, że tak powiem, po kawałku?

Dostałem książkę rzeczywiście w odcinkach, jeszcze Kuba dwa ostatnie poprawiał i kończył, ale, jako że miało to ciągłość linearną, sam byłem ciekawy, co dalej. I tę moją ciekawość może tam słuchać. To jest naprawdę ewenement, napisać taką historię kryminalno-sensacyjną i umieścić ją w czasach bliskich nam, w niedalekiej przyszłości. Jest pewna przyjemność w zastanawianiu się, czy ten świat postapokaliptyczny, jaki odmalował Jakub, miałby szansę się sprawdzić. Myślę, że to dodatkowa wartość tej pozycji.

Rozmawiał: Bartek Czartoryski




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!