Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Kolaż samego siebie

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Kolaż samego siebie

Kolaż samego siebie

17.11.17

Muzyka ma tę cechę, której wielu artystów nam zazdrości – nie operuje językiem literackim, nie ma w niej pojęcia fabularności. To abstrakcja w czystej postaci! - mówi Tomasz Stańko. O snach, inspiracjach malarstwem i miastem, o kreatywności i przyszłości muzyki rozmawiamy z jednym z najwybitniejszych jazzmanów naszych czasów.


Skąd się bierze muzyka w głowie?


Muzyka w głowie po prostu jest. Człowiek słyszy zbiór fal, różne dźwięki – również te których nie ma, czyli muzykę właśnie.

Czysta abstrakcja.

Tak! Muzyka ma tę cechę, której wielu artystów nam zazdrości – nie operuje językiem literackim, nie ma w niej pojęcia fabularności. Abstrakcja w czystej postaci!

Zdarza się Panu obudzić z gotową melodią?

Zdarzyło mi się raz coś takiego. Ze snu przeszedłem szybko w kierunku jawy i udało mi się zsynchronizować ten stan pośredni. Od czasu do czasu śni mi się też dziwna bossanova, którą chcę skomponować, ale do tej pory mi się to nie udało. Nie mogę dociec jak ona brzmiała, ale czuję, że wciąż się jeszcze we mnie kołacze. Narodziła się w czasie snu.

Dlaczego gra Pan właśnie jazz? Kwestia charakteru? Przypadek?

Jazz jest moją ukochaną muzyką, muzyką buntu, nutą bitników. W tym rytmie byli Allen Ginsberg, Jack Kerouac – kęcili się koło jazzmanów, szczególnie koło Charliego Parkera. Ponieważ mam skłonność do anarchii, więc niejako w naturalny sposób skłoniłem się w młodości ku tej muzyce.

Czy pamięta Pan moment tego zachwytu?

Słuchałem jazzu w radio, bo wtedy nie było ani płyt, ani gramofonów, nie mowiąc już o magnetofonach. Już wtedy czułem, że taką właśnie muzyką chcę się zająć. Czułem się muzykiem od dziecka, a w wieku 16 lat postanowiłem, że zostanę jazzmanem. Zadecydował o tym koncert Dave'a Brubecka, który usłyszałem i zobaczyłem w krakowskiej rotundzie. Wtedy uświadomiłem sobie, że bardzo chciałbym stać na scenie jak Paul Desmond i grać taką właśnie muzykę.



Czy można w ogóle zdefiniować jazz? Czym on jest?

To szczególny gatunek muzyki, wymykający się regułom, który opiera się na technice improwizacji. Korzenie ma w Afryce i w rytmach europejskich, a powstał – jak wiadomo – w gettach czarnej biedoty na południu Stanów Zjednoczonych, w Nowym Orleanie. Improwizacja w jazzie przenika wszelkie aspekty, począwszy od procesu komponowania. To bardzo twórcza technika, bo opiera się na intuicji – prawdzie, nieprzefiltrowanej przez rozum.

Na ile wnętrze może zbudować myzyczny nastrój?

Wnętrze i architektura mają rytm. A muzyka pulsuje. Jestem wielkim fanem ciekawych budynków i zazdroszczę architektom ich dzieł. Bo to jest sztuka, która może – dosłownie – bujać w obłokach. W wielkich, sławnych budynkach – takich jak Cosmopolitan, w którym rozmawiamy – zawsze jest magia. Podziwiam to, co w sztuce projektowania jest najbardziej tajemnicze, to nieuchwytne dziwne piękno. Architekci stosują dziś najnowsze technologie i dosłownie nurzają się w tej magii, a z drugiej strony jest to sztuka bardzo praktyczna, służąca człowiekowi. Ja bardzo zwracam uwagę na budynki i na wnętrza mieszkań. To jest dla mnie bardzo istotne. Lubię centra miast i jestem fanem wysokościowców – spektakularnych wież jak ta, w której właśnie się znajdujemy.

W jakich wnętrzach lubi Pan grać?

W różnych. Lubię koncertować w dobrych akustycznie, specjalnie do tego celu stworzonych salach, ale zdarzają się też miejsca z akustyką niemal samoistną, ze świetną atmosferą, którą zwykle zawdzięczają tradycji. Nowe sale koncertowe, takie jak dwie filharmonie zbudowane ostatnio w Polsce – jedna w Szczecinie, a druga w Katowicach – mają wspaniałe wnętrza, wręcz stworzone dla muzyki.

Przestrzeń, niebo, 160 metrów nad poziomem Warszawy Jaki utwór miałby Pan ochotę tu zagrać?

Właściwie każdy utwór dobrze by się tu grało, ale chyba szczególnie moje recitale solo na trąbie. Przestrzeń na 42. piętrze w Cosmo jest do takich projektów wręcz stworzona. Piękna sala z genialnym widokiem na Plac Grzybowski, kościół, Pałac Kultury. Wszystko jest tu dla mnie odpowiednie, bo ja lubię miasto i dobrze się w mieście czuję.

Jak wygląda Pana pracownia na Manhattanie?

To nowoczesny, niewielki loft o wysokości 6 metrów. Na dole salon z kuchnią i łazienką, jest też garderoba i sypialnia. Jest tam świetna akustyka, ściany są doskonale izolowane – jak to w nowoczesnych, dobrze zaprojektowanych budynkach. Pracuje mi się tam świetnie. Wychodzę i jestem w samym sercu Manhattanu. Niestety, budynek w którym mieszkam nie jest tak pociągająco wysoki jak ten, w którym się teraz znajdujemy. Mieszkam zaledwie na 6. piętrze. Ale za to mam wysokie wnętrza.

Co Pan widzi przez okno?

Widzę nowojorską ulicę – Amsterdam Avenue. Nawet napisałem utwór pod takim właśnie tytułem.



Dlaczego na drugie po Warszawie miejsce na ziemi wybrał Pan Nowy Jork, a nie Los Angeles, Berlin czy Kalkutę?

Bo Nowy Jork jest dzisiejszym starożytnym Rzymem, miastem Uhr, dawnymi Atenami. To centrum współczesnej cywilizacji, a szczególnie muzycznej sceny jazzowej. NYC tętni muzyką. Tu wszyscy jazzmani mieszkają. Po prostu trzeba tam być, już choćby po to, żeby przeprowadzać castingi do zespołów.

Jak się Panu żyje w NYC?

W Nowym Jorku żyję niesłychanie inaczej i dziwnie, już choćby dlatego, że nie mam tam właściwie żadnych obowiązków. Mam swoje mieszkanko, kilka razy w roku koncertuję, moja wytwórnia płytowa ma tam swoje biuro, znam tam wszystkich muzyków, jestem zakorzeniony. Mogę więc mieć włożoną rękę w sam środek nowojorskiej sceny jazzowej. Wiem co się dzieje. Bez mieszkania tam nie mógłbym funkcjonować. Tam trzeba być, żeby wyniuchać, wyczuć nowe i stare trendy w muzyce.



Przyjemna perspektywa...

Mam dobrze. Bo nad większością Nowojorczyków wisi miecz Damoklesa, albo raczej topór na głową. Zamartwiają się “co będzie jutro?” i ruszają w pogoń, która powoduje, że o 6.00 rano w Central Parku jest... traffic! Bo ludzie chcą być silni, diabelsko silni, żeby wytrzymać to miasto i biegną, biegną, biegną, żeby mieć tę morderczą kondychę. A ja sobie chodzę. Albo tu, albo tam. Różnorako chłonę to miasto i nie mam żadnych turystycznych aktywności. Europejczyk poza czasem, w samym centrum tego diabelskiego wyścigu. To jest bardzo przyjemny stan. Bardzo komfortowy.

Z kim Pan się przyjaźni w NYC – mam na myśli nowojorskich jazzmenów?

Trudno może mówić o przyjaźni, ale znam wielu muzyków. Na mojej ulicy mieszka Lee Konitz – legenda jazzu, koncertował m.in. z Davem Brubeckiem i Milesem Davisem. Ma 88 lat. Graliśmy raz koncert w klubie Birdland prosze dopisać nazwę) i chodzimy czasem sobie razem na jesiotra. Na rogu jest żydowska knajpka, słynna z tego, że jesiotra sprowadzał sobie z niej Frank Sinatra.

W Warszawie są zupełnie inne klimaty?

Można by tak powiedzieć, ale przecież współczesne miasta upodabniają się do siebie. Podobne są style, restauracje, sklepy – ludzie bardzo szybko przenoszą nowe doświadczenia. Ja bardzo lubię tę chwilę, kiedy już przyleciałem do NYC i jestem w taksówce z lotniska Kennedy'ego na Manhattan. Ale równie dobrze czuję się, kiedy jadę taxi z lotniska Chopina do siebie, na Rozbrat. Lubię te dwa miasta wyjątkowo. Stanowią dla mnie komplet – skończony utwór.




Gra Pan na trąbce od 50 lat. Mówią o Panu: “Największy żyjący trębacz świata”.

To są bardzo miłe komplementy. Dają potwierdzenie właściwie wybranej drogi. Dzięki nim upewniam się, że jest słuszna, a to co robię – zostało zauważone. Ale najważniejsze jest, żeby kroczyć dalej tą drogą, żeby mieć siłę i z tym samym uśmiechem jak 50 lat temu – iść do przodu. I żeby tak właśnie skończyć ten mój pobyt na ziemi, tę moją linię życia. To jest dla mnie teraz najistotniejsze – żeby być równo i konsekwentnie kreatywnym. I z tą świadomością żyć do ostatnich swoich dni.

Chcę zapytać o tak zwane kamienie milowe w Pana życiu. Momenty, w których życie nabiera tempa, ponieważ podejmujemy ważne decyzje. Wspomniał Pan już o jednym z nich – spotkaniu z Davem Brubeckiem. Czy kolejnym była płyta nagrana z Krzysztofem Komedą?

Rzeczywiście, kolejnym moim ważnym życiowym zwrotem było symboliczne spotkanie Komedy – najpierw w krakowskim klubie, kiedy jeszcze nie znałem go, a później – w 1963 roku – kiedy mi zaproponował granie i te lata spędzone w jego zespole. Spotkań było w mojej biografii wiele. Poznałem mocnych, charyzmatycznych ludzi, którzy mieli duży wpływ na mój los. Ale Brubeck i Komeda byli najistotniejsi, ukierunkowali mnie. Komeda pokazał mi siłę prostoty i piękno. Był jednym z najbardziej charyzmatycznych artystów, jakich spotkałem w Polsce. A przecież najwięcej się człowiek uczy podczas najbardziej intuicyjnego procesu, jakim jest spotkanie z prawdziwymi autorytetami muzycznymi.

Jakim człowiekiem był Komeda?

Był spokojny i zrelaksowany. Dokładnie wiedział o co mu w życiu chodzi.

Przyjaźniliście się?

Nie nazwałbym tego przyjaźnią. Krzysztof był starszy o 10 lat. Pomyśleć, że w tamtych czasach to było dużo, a dziś dobrze rozumiem się z muzykami, którzy są o 40 lat ode mnie młodsi. Jesteśmy w większej zażyłości niż ja wtedy byłem z Komedą. Ale ja wtedy mieszkałem w Krakowie, a Krzysztof w Warszawie, nie widywaliśmy się zbyt często. Czułem respekt.

Jest Pan fanem sztuki wizualnej. Jacy twórcy są dla Pana inspiracją?

Zawsze kochałem Modiglianiego. Uwielbiam patrzeć na jego piękne obrazy. Bliski mi jest impresjonizm, fowizm, prace Matissa i Van Gogha. Ponieważ mieszkam blisko Metropolitan Museum, lubię tam wpadać choćny na dwadzieścia minut, żeby chłonąć sztukę.




Malarstwo i sztuka – jak się mają razem? Czy to jest dobry związek?

Frazy, odlot, kolory i kształty – to na pewno dobrze brzmi. Wielu muzyków interesuje się malarstwem, choć nie wiem, czy równie wielu jest muzyków wśród malarzy. Może mniej. Ale dobrze się czujemy ze sobą.

Czy indywidualizm pomaga artyście?

Zdecydowanie tak. Jest najważniejszy! Sztuka to przecież punkt indywidualnego widzenia, musi mieć siłę własnego języka, własnej osobowości.

Co Pan sądzi o współczesnej muzyce?

Podoba mi się. Zdecydowanie! Jest tak duży rozrzut, są tak duże różnice wśród stylów i gatunków, które mają te same korzenie. Chęć korzystania z dobrodziejst sztuki jest miarą współczesnego człowieczeństwa. Czasem pytam samego siebie – czym jest sztuka? Odpowiedź brzmi – nie wiem. To coś bardzo kreatywnego. Zbudowane przez ludzi formy są zupełnie niepowtarzalne. Przecież nie ma drugiego takiego budynku, jak ten zbudowany przez Helmuta Jahna, w którym właśnie rozmawiamy. Taka śliczna pałeczka, o przepięknej proporcji, którą z różnych stron widać jak szlachetnie stoi. To są rzeczy piękne i dlatego sztuka tak silnie na mnie działa.

Nie sądzi Pan, że budynek Cosmopolitana przypomina trąbkę właśnie?

Może... Jest smukły, czysty w formie. I właśnie ta jego czystość jest jedną z piękniejszych rzeczy, jaką oferuje Warszawie.

W jakim kierunku zmierza współczesna muzyka?

Wszystko będzie coraz bardziej synkretyczne. Nie mam wątpliwości co do tego, że przyszłością muzyki jest kolaż. Coraz częściej słyszymy artystów z różnych kontynentów, którzy mają kilkusetletnie tradycje gry na instrumentach etnicznych, takich jak na przykład citar. Do tego dochodzą dźwięki muzyki sufickiej, rytmy z Bollywood i arabska muzyka rozrywkowa czerpiąca z nurtów europejskich. To się wszystko łączy.

Więc z jednej strony tradycja, a z drugiej technologia.

Powstają nowe rozwiązania, nowe estetyki, które są efektem naszego współczesnego postrzegania życia.

Gdyby Pan zaczynał grać dziś – jaki rodzaj muzyki by Pan wybrał?

Często o tym myślę. Może byłbym takim producentem jak fantastyczny Flying Lotus, którego słuchałem tu, w Warszawie. Podoba mi się też estetyka rock and rolla i rytmy muzyki, która właściwie wyrosła z jazzu, to co było w charlestonie w tańcach w latach 20. Jest tyle muzycznych trendów, nie wiem, jak by mnie los dzisiaj rzucił...

Jaki nowy projekt przed Panem?

Mam wiele pomysłów. Wracam do korzeni i chcę grać muzykę bardzo wyrafinowaną i nowoczesną – od jakiej zaczynałem. Mam ochotę powrócić do swoich dawnych utworów i zamierzam zrobić kolaż samego siebie. Z resztą napisałem już kiedyś taką kompozycję “Cytat z samego siebie”.

Ma więc już Pan swój nowy “szyfr”.

Teraz chcę wykorzystać tę niesłychaną cechę muzyki, jaką jest jej abstrakcyjność. To będzie myzyka o niczym. Będzie abstrakcją. Będzie muzyką.

Rozmawiała Marzena Mróz-Bajon, autorka książki The Cosmopolitans.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Katarzyny Rainka




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!