Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Uczę się sztuki ciszy

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Uczę się sztuki ciszy

Uczę się sztuki ciszy

23.01.15

Jednym z naszych zmysłów jest zmysł dotyku. Lubimy poprzewracać kartki, poczuć zapach papieru. I to daje nadzieję, że takie przedmioty jak płyta czy książka nie przeminą- mówi Daniel Odija. Z jednym z najciekawszych pisarzy średniego pokolenia, finalistą Nagrody NIKE rozmawiamy o trudach bycia pisarzem, kulturze cyfrowej i przyszłości literatury.

Twoja najbardziej znana powieść "Tartak" zyskała właśnie kolejne życie. Tym razem za sprawą słuchowiska z udziałem m.in. Marcina Bosaka i Jana Wieczorkowskiego.


Słuchowisko na podstawie "Tartaku" zostało zrealizowane przez Radio Koszalin, a reżyserem jest Darek Błaszczyk. Trwa czterdzieści minut. Uważam, że czas jest odpowiedni, to taki longplay. Wszystko jest w nim fajnie poskładane. Ładnie zlepione narratorem, którym jest Marcin Bosak. Zachowany został mój język, a każde słowo zostało ożywione przez aktorów. Darek nadał temu nowy rytm. Słuchając tego słuchowiska stwierdziłem, że w 2003 roku udało mi się napisać powieść, która jest dziś dokumentem pewnej epoki, która przeminęła. Czasów post-pegeerowskich, epoki polityków Samoobrony i pewnej mentalności zakompleksionego Polaka, który próbuje dorobić się jakiegoś majątku.

Myślisz, że dzisiaj nie ma już zakompleksionych Polaków?


Są nadal. Ale to są już trochę inne kompleksy. Inaczej się wyrażają. Mentalność została, ale realia, które pokazuję w "Tartaku" się zmieniły.

Z "Tartakiem" znalazłeś się w gronie finalistów Literackiej Nagrody NIKE. Tekst bardzo szybko trafił też, za sprawą Agnieszki Olsten, na teatralne deski. Chodziły też słuchy, że ma być ekranizowany.


Podobno przymierzał się do niego Wojtek Smarzowski. To było jeszcze przed "Weselem". Ale jakoś nie dogadał się z producentem. Nie tak dawno o przeniesieniu "Tartaku" na ekran myślał Arek Jakubik. Siedział nad tekstem kilka miesięcy, ale ma za dużo innych zajęć i go odłożył. Wiem, że słucha słuchowiska, które mu wysłałem. Jak widać temat wciąż krąży. Widocznie muszę napisać jeszcze kilka książek, by zauważyli je filmowcy. Cierpliwie pracuję.


Opowiadasz małe historie ludzi z prowincji, sam też żyjesz z dala od warszawskiego zgiełku. Jak przyjmujesz ostatnie skandale obyczajowe, którymi żył pod koniec roku światek literacki.


Jestem bardzo daleki od śledzenia tego typu sytuacji. Skandal pomaga w promocji twórczości, ale w żaden sposób nie podnosi jej jakości. A ja zawsze walczyłem o jakość w literaturze. Czasami więc pośmieję się z zagubienia pewnych osób i tyle. A poza tym siedzę i koncentruję się na pisaniu i rodzinie.

W ubiegłym roku byliśmy również świadkami zapoczątkowanej przez Kaję Malanowską publicznej dyskusji o niskich zarobkach pisarzy.


Marzymy o zachodzie i amerykańskim rynku, ale jest to niemożliwe. Jesteśmy 40-milionowym krajem, a w dodatku piszemy w mało znaczącym języku. Jeśli chcemy zaistnieć na świecie, musimy być tłumaczeni. I na dobrą sprawę już wówczas nie mówimy swoimi słowami, tylko słowami tłumacza. Ja od początku wiedziałem, że moja pasja opiera się na odciskach na dupie i już. To, że nie jest aż tak dobrze finansowo jakbym sobie wymarzył, to nie znaczy, że przestanę pisać. Bo jestem w nałogu pisania. To czasami jest bardzo przyjemny nałóg, a czasami bardzo wyczerpujący psychicznie i fizycznie. Fajnie byłoby więcej zarabiać na pisaniu, ale nie zawsze się da, bo przecież pisarz nie ma odgórnie ustalonej taryfy za swoje pisanie.

Minął już jakiś czas od Twojej ostatniej powieści. "Kronika umarłych" ukazała się w 2010 roku.


Za chwilę piąty rok zacznie lecieć, ale jakoś nie panikuję. Mam trzy książki odłożone, które z czasem spokojnie skończę. Na razie jednak chcę zamknąć powieść, z której wychodzi mi czteropokoleniowa saga. Rzecz wymaga dość dużej dyscypliny pracy. Zmagam się z tekstem, ale to nawet przyjemna robota. Mam nadzieję, że powstanie książka opowiadająca historię kilku rodzin na przestrzeni 70 lat.

Tacy polscy "Buddenbrookowie"?


Polscy "robotniczy Buddenbrookowie". Wychodzi mi książka o pracy fizycznej, nielegalnym handlu za granicą, o różnych małych przekrętach, o typowo polskiej kombinatoryce. Bliżej mi opisowi życia u podstaw niż salonów intelektualnych czy nawet kupieckich.

Zdradzisz coś więcej?


Akcja zaczyna się w ostatnich dniach II wojny światowej. I skończy się na współczesności. Całość rozgrywa się gdzieś na Pomorzu, choć jak to u mnie, nie ma nazw konkretnych miast czy miejsc.

Twoje dotychczasowe powieści były osadzone na Pomorzu ale jednak dość mocno wyobrażonym. A w tym przypadku opierałeś się na źródłach historycznych? Czy też czerpałeś wyłącznie z wyobraźni.


Oczywiście trzymam się pewnych wytycznych, które rozporządzają historią naszego kraju, ale główną rolę odgrywają w tej powieści małe historie zwykłych ludzi. Za dużo jednak nie chcę mówić. Wyznaję zasadę, że jeśli mówię o czymś, nad czym pracuję, to spada energia, opowiedziane już zaistniało i wtedy nie chce już się tak bardzo tego zapisywać.

Wydaje Ci się, że będzie w niej potencjał filmowy?


Nigdy, pisząc opowiadania czy powieści, nie zastanawiałem się nad tym. Przez ostatnie lata próbowałem pisać scenariusze i stwierdziłem, że to nie jest moja działka. Nie jestem do tego stworzony. Moja proza jest po części poetycka i intertekstualna. Składam hołd moim mistrzom. Niezmiennie Hrabalowi, ale też Johnowi Irvingowi, który ma niezwykle dickensowski rozmach gawędziarski. Czasami także sztukuję akapity inspirowane poezją: od Elliota przez Lee Mastersa po Emily Dickinson i Szymborską.

Jak technicznie podchodzisz do pisania? Narzucasz sobie jakiś rygor? Masz określone godziny na pisanie i ilość znaków do osiągnięcia dziennie?


Dążę do tego, aby codziennie usiąść do pisania, ale niecodziennie to się udaje – wiadomo praca, rodzina, trzeba też czasami pooddychać życiem, które rozgrywa się poza papierem. Zadowolony jestem jeśli wyjdzie mi jedna, dwie strony maszynopisu dziennie. Takie jest moje tempo, może niezbyt oszałamiające, ale gdy udaje mi się utrzymać systematyczność pisania, to wcale nie jest tak źle. Piszę teraz nieco dłuższe rozdziały, które mają po 20 stron. Na bieżąco mi się budują i zmieniają w głowie. Wcześniej byłem w stanie objąć rozdziały, które miały po dwie-trzy strony - takie pisanie na krótkim oddechu. Teraz mój pisarski oddech się uspokoił i jedna historia samoistnie prowokuje kolejną, a z tej kolejnej wyłania się następna – powstaje naturalnie rozwijająca się gawęda. Mam nadzieję, że na wiosnę będzie gotowy maszynopis.



Pisanie godzisz z pracą w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Słupsku. Nie jest to jednak typowa biblioteka, lecz dział, w którym wypożycza się muzykę i książki audio.


Tak, pracuję tu od ponad roku. To bardzo ciekawa sprawa. Mamy około dwóch tysięcy audiobooków i ponad cztery tysiące płyt CD. Jest to takie miejsce, gdzie empatia odgrywa dużą rolę. Do zwykłej wypożyczalni człowiek przychodzi, bierze książkę, która zostaje nabita na konto, i odchodzi. Do nas przychodzą interesujący ludzie - od młodzieży po seniorów, którzy chcą porozmawiać, wymienić poglądy. Trochę takie miejsce klubowe, gdzie można posłuchać muzyki i wypić kawę. Mam kontakt ze studentami, którzy inspirują i dopingują intelektualnie, bo są na bieżąco z kulturą i edukacją. Człowiek czasami się zawstydza, jak bardzo się uwstecznił w dyscyplinie intelektualnej. To są fajne rozmowy, trzeba być czujnym i cały czas się dokształcać. Mam też spotkania z ludźmi niewidomymi, którym nagrywam książki na tzw. czytaki czyli urządzenia służące do odtwarzania plików dźwiękowych. Wybór odpowiednich lektur dla niewidomego słuchacza, zabiera trochę czasu, a wtedy jest okazja do porozmawiania o życiu. Wtedy dociera do mnie, że radosne podejście do życia ludzi, którzy stracili jeden ze zmysłów, powinno zawstydzać tych, którym wydaje się, że mają kłopoty. Niby zwykła biblioteka, a jednak coś więcej… Ta moja praca to naprawdę inspirujące zajęcie. Zresztą do zliczenia zajęć, jakie wykonywałem, nie starczyłoby czterech rąk, a każde z nich było inspirujące. To chyba zależy od właściwego podejścia do cudu, którym jest życie.

Wydawałoby się, że dziś już nikt nie przyjdzie do biblioteki po muzykę czy audiobooka, bo przecież wszystko można znaleźć w sieci.


Widzę, że czterdziestolatkowie czy seniorzy wracają do płyt analogowych i cd. Sam należę do pokolenia, które przeżyło szał empetrójek i słuchało całymi dyskografiami dwudziestoletnią twórczość zespołów w ciągu jednego, dwóch dni. Pękała od tego głowa, a dzieło danego artysty traktowało się "po łebkach". Tu młodzież zaraża się tym, że fajnie jest potrzymać okładkę, poczytać słowa zapisane w piosenkach, zapoznać się ze składem zespołu, obejrzeć zdjęcia z czasów, kiedy nagrywano płytę - nie przez internet, ale obcując z przedmiotem. To wywołuje szacunek dla dzieła i twórcy. Jednym z naszych zmysłów jest zmysł dotyku. Lubimy poprzewracać kartki, poczuć zapach papieru. I to daje nadzieję, że takie przedmioty jak płyta czy książka nie przeminą.

Jest coś perwersyjnego w tym, że cały dorobek kultury dałoby się zmieścić w smartfonie. To fascynujące i przerażające zarazem. Bo taka skompaktowana kultura przestaje mieć wartość.


Przede wszystkim nie wywołuje wspomnień. Jeśli masz jakiś przedmiot - płytę lub książkę - i bierzesz go gdzieś ze sobą w świat, to później widzisz w pamięci okładkę i miejsce, w którym ją czytałeś czy słuchałeś. A jeśli masz na uszach całą serię empetrójek to może zostanie Ci w pamięci jakiś utwór, ale nie skojarzysz tego z obrazem. Znam ludzi, którzy chłoną książki tonami i zdecydowali się na czytnik, który jest wygodny i nie zajmuje miejsca. Ale po pewnym czasie wrócili do papieru, bo zwyczajnie brakowało im książki jako przedmiotu, który zajmuje jakieś miejsce w przestrzeni – nie jest abstrakcyjny, lecz dotykalny.

Dla osób, które przychodzą do biblioteki jesteś też trochę takim mentorem. Polecasz im muzykę, literaturę. Co byś mi polecił? Co ostatnio ciekawego słuchałeś?


Podobają mi się propozycje nowego, amerykańskiego wcielenia 4AD tzn. Bon Iver czy zespół Daughter. Nawiązaliśmy współpracę z niemiecką wytwórnią jazzową Act. Okazało się, że jej założyciel Sigfrid Loch, który jest rodowitym słupszczaninem. Dostaliśmy od niego w darze ponad 50 płyt jazzowych. Głównie skandynawskich artystów, ale Act wydał też Leszka Możdżera i Adama Bałdycha. To wszystko znakomite płyty, odświeżająca propozycja jazzowa. Osobiście cieszę się kolejną płytą The Brian Jonestown Massacre. Ale piosenką roku wybrałbym utwór Mortena Harketa, wokalisty A-HA "Brother". Sam jestem zdziwiony, że ten utwór i ten artysta, bo A-HA nigdy nie słuchałem, dla mnie są zbyt popowi, a tu masz taki klops! Przepiękna ballada.



A piszesz przy muzyce czy w ciszy?


Najlepiej piszę mi się przy lekkim jazzie, ewentualnie muzyce klasycznej czy ambientowej. Ale uczę się sztuki ciszy. Bo to pomaga w myśleniu.

Bardzo często mówi się o tym, że Polacy nie czytają. Z drugiej strony wydaje się w Polsce ponad 30 tysięcy książek.


Jako pisarz mam wypaczone spojrzenie, bo jednak spotykam się z tymi, którzy czytają. Nie jestem futurystą, ale wierzę w czystą statystykę, że im więcej ludzi potrafi czytać, tym więcej będzie to robić. Może nie będą to książki, ale gazety. Może się zmieni pisanie, forma krótkich nowelek, bo na tyle będziemy w stanie się skoncentrować. Cały czas chcę być optymistą.

Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Fot. archiwum prywatne Daniela Odiji

Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!