WSPÓLNE SPRAWY
/ Archiwum

Trzeba mówić wspólnym językiem
21.03.12
Termin "piractwo" zaciemnia obraz rzeczywistego problemu, sprowadzając zagadnienie w ramy czarno-białego sporu "tych dobrych" z "tymi złymi". Polaryzując obie strony, pomija się właściwe źródło kontrowersji. Podtrzymanie tego stanu rzeczy nie doprowadzi do jakichkolwiek zmian, jedynie zaostrza konflikt.
Niezaprzeczalny sukces terminu „piractwo”, popularnie stosowanego na określenie wszelkich przejawów działalności polegającej na nielegalnym kopiowaniu i nieodpłatnym posługiwaniu się własnością intelektualną, wydaje się symptomatyczny dla funkcjonującego obecnie i powszechnie akceptowalnego (tolerowanego) swego rodzaju niepisanego status quo. Termin „piractwo” zaciemnia obraz rzeczywistego problemu, sprowadzając zagadnienie w ramy czarno-białego sporu „tych dobrych” z „tymi złymi”, dwóch stron biorących udział w „wojnie z piractwem”.
Tego typu zabiegi mające na celu powołanie do życia sztucznej rzeczywistości nieprzystającej do realiów nie sprzyjają dialogowi – polaryzując obie strony, pomija się właściwe źródło kontrowersji. Podtrzymanie tego stanu rzeczy nie doprowadzi do jakichkolwiek zmian, zaostrza jedynie istniejący konflikt.
Zapomina się przy tym, że sam termin „piractwo” pod pozorem bezstronności, neutralnego określenia problemu nieformalnego obiegu twórczości intelektualnej w środowisku internetu, w rzeczywistości nacechowany jest negatywnie. Problem w tym – jak argumentują tzw. (wedle tego samego klucza) „obrońcy piractwa” – że prawo ochrony własności intelektualnej nie może być przestrzegane w identycznym zakresie w środowisku cyfrowym, co poza internetem. Powołują się oni na zdroworozsądkową, słownikową definicję kradzieży, wedle której jest ona aktem „potajemnego zabrania cudzej własności”.
Utożsamienie zatem działalności pirata z działalnością złodzieja jest mylące, bowiem w internecie nie zachodzi proces zabrania własności intelektualnej, ale skopiowania jej i przekazania dalej. Ściągając dany plik z sieci, nie uniemożliwiam innym (w tym – twórcom, właścicielom praw autorskich) również posiadania tego pliku, nie zagarniam go wyłącznie dla siebie. Naturalnie, pomijanie bądź bagatelizowanie aspektu finansowego jest równie zwodnicze, kwestia korzyści majątkowej pozostaje bowiem zasadniczym punktem, w którym rozmija się rozumienie potoczne i prawne.
Koniec końców dyskusja o piractwie bardzo często przemienia się w dyskusję o języku, jaki należy stosować – rozbija się o mylne rozumienie pewnych słów, nadużywanie innych, stawiając dyskutantów w roli zręcznych retoryków, przy czym każdy zjawia się na polu walki uzbrojony we własną pulę zręcznych analogii, egzemplifikacji obnażających winę drugiej strony, itd. To, że brakuje nam odpowiedniego języka do rozmowy o problemie nielegalnego rozprowadzania danych, to w istocie rezultat niejasności charakteryzujących do zagadnienie w kontekście prawnym.
Kolejną linią obrony piractwa jest wskazanie nieścisłości w obrębie systemu, typowej dla środowiska cyfrowego, a więc w pełni słuszne stwierdzenie, że ściąganie darmowych (nieodpłatnych) plików z internetu nie zawsze jest przestępstwem. Wynika to po części z faktu, że tzw. granice „dowolnego użytkowania” danego pliku (niezależnie od formatu) pozostają dosyć płynne, niesprecyzowane, podlegające najróżniejszym interpretacjom, które – choć nie zawsze słuszne w tym samym zakresie – skutkują jednak swego rodzaju chaosem.
Do jakiego stopnia korzystanie z danego materiału na użytek własny jest legalne, a kiedy staje się przestępstwem? I znów, każda ze stron „wojny z piractwem” chwyta się przykładów odpowiadających ich stanowisku, argumentów na rzecz słuszności (lub analogicznie – bezpodstawności) poglądów forsowanych przez oponentów. W opcji jednoznacznie skrajnej oznacza to ni mniej ni więcej niż stwierdzenie, że w obliczu tak ewidentnych luk i nieścisłości, w środowisku sieciowym wszystko jest dozwolone.
Zrównanie piractwa z kradzieżą odwołuje się również do poczucia moralności, co tym mocniej uwiera „obrońców piractwa”, niezmiennie trwających na stanowisku nieprzekonanych, podejrzliwie nastawionych do wszelkich zabiegów sprowadzenia problemu na płaszczyznę etyki. Odwołanie do uniwersalnego poczucia moralnej odpowiedzialności, a w przypadku piractwa – do wskazania moralnej winy pirata (złodzieja), który za sprawą swojego postępku przyczynia się do wyrządzenia realnej szkody pokrzywdzonemu (twórcy, producentowi) – póki co nie odniosło chyba zbyt spektakularnego sukcesu.
Być może uniwersalizujące i moralizujące podejście nie współgra zupełnie z wartościami podzielanymi przez ogół społeczeństwa – indywidualne poczucie moralności okazuje się bardziej otwarte i inkluzywne, godząc ze sobą sprzeczne zdawałoby się poglądy. Inna rzecz, że znów mamy tu do czynienia z problemem translacji. Posługując się prostą analogią, można przecież odwołać się do uniwersalnego poczucia sprawiedliwości, jak się może wydawać w życiu codziennym podzielanego przecież przez większość. „Gdyby ktoś ukradł produkt twojej pracy, poczułbyś się pokrzywdzony i domagałbyś się sprawiedliwości”; „Gdyby ktoś wszedł do twojego domu i zabrał twoje książki lub płyty, byłoby to przestępstwem”, itp., itd.
Jak się jednak okazuje, nawet najzręczniej mnożone analogie zderzają się z dwoistą naturą współczesnego myślenia o sprawiedliwości – mówiąc prosto, co innego obowiązuje w życiu, a co innego w internecie. Ci sami ludzie, którzy domagają się egzekwowania praw w życiu codziennym, z pełnym przekonaniem deklarują swoją obojętność na nieprzestrzeganie ich w życiu cyfrowym. Paradoks?
Poruszony tu problem to zaledwie krótkie wprowadzenie do tematyki niezwykle żywej, skomplikowanej, budzącej emocje i polaryzującej społeczeństwo. Istnieje wiele czynników, które na dzień dzisiejszy paraliżują możliwość dokonania istotnej zmiany nie tylko w obowiązującym prawie, ale przede wszystkim w świadomości społecznej większości użytkowników sieci. Część z nich ma swoje źródło w zabiegach medialnych, które poprzez trywializowanie i posługiwanie się błędnymi generalizacjami, doprowadzają do sytuacji, w której każdy głośniejszy przypadek naruszenia w sieci praw własności przybiera natychmiast formę sensacyjno-oskarżycielską, przemieniając się emocjonującą relację z kolejnej bitwy przeprowadzonej w ramach owej straszliwej „walki z piractwem”.
W rzeczywistości, jeśli zależy nam na przeprowadzeniu jakiejkolwiek reformy, uporządkowaniu (a przynajmniej podjęciu próby wprowadzenia w tej materii jakiś ustaleń) tej sfery domeny publicznej, antagonizowanie różnych środowisk nie przysłuży się sprawie. Zamiast walczyć z wymyślonym wrogiem, powinno się raczej skupić na pozytywnym celu – dyskusji o prawach autorskich, tym, jak powinno się je rozumieć i definiować, oraz tym, jak należy ich chronić i przestrzegać.
Fot.: Archiwum Fundacji Legalna Kultura
Jędrzej Burszta
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura


Archiwum – na skróty
