Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Na podłodze Schaeffer, na ścianie Schaeffer, na biurku Schaeffer
21.11.22
„Kiedy weszłam w świat kolorowych grafikolaży Schaeffera – w sumie bardzo radosny świat, bo są w nim wyklejanki, rozmaite wycinki z gazet i kolorowego papieru, albo urywki partytur – to miałam takie poczucie, że fajnie by było zaprosić odbiorców do tego świata. Na przekór złej i agresywnej rzeczywistości, która wdziera się – jak mawiał Schaeffer – w nasze życie, zanurzyć się na chwilę w czymś pięknym, niedopowiedzianym, niekoniecznie zrozumiałym i racjonalnym” – mówi Magdalena Małecka-Wippich, reżyserka 14. edycji „Ery Schaeffera”. Z artystką rozmawiał Paweł Rojek
Kiedy sobie patrzę na twoją biografię, to sprawiasz wrażenie, jakbyś była stworzona do tego, żeby zająć się Schaefferem, bo jesteś wielofunkcyjna: reżyserka i altowiolistka z doświadczeniem literackim i dramatopisarskim... Brakuje chyba tylko doświadczenia w sztukach plastycznych, które akurat w tej „Erze Schaeffera” są istotne.
Zaczęłam od skrzypiec w szkole podstawowej, później były studia muzyczne, kursy muzyki dawnej, muzyka współczesna, dużo koncertowania na świecie…Reżyserią zajmuję się zawodowo od 2018 roku. Rzeczywiście, mam takie dość wszechstronne wykształcenie, bo jeszcze studia z zarządzania, studia literackie, reżyserskie. Natomiast do teatru ciągnęło mnie zawsze, już od szkoły podstawowej chciałam być reżyserką, nawet jakiś własny teatrzyk założyłam w podstawówce, pisałam teksty, organizowałam przedstawienia. Ale do zawodowej reżyserii prowadziła mnie potem długa i kręta droga. Może i dobrze? Sporo się dzięki temu nauczyłam. Aż wreszcie powiedziałam sobie; ok teraz już mogę to robić, jestem gotowa.
Na bycie reżyserką, a nie aktorką, jak mama – Anna Seniuk?
Nawet gdybym została aktorką, na co mi zabrakło odwagi – to prędzej czy później i tak bym była reżyserką. Teraz przynajmniej jako reżyserka mogę się sama obsadzić, więc może nie wszystko stracone? (Śmiech) A tak na serio. Zawsze bardziej pociągała mnie możliwość kreowania świata według własnego wyobrażenia niż bycie jego częścią, bez możliwości szerszej wypowiedzi. To samo czułam jako muzyk grający w orkiestrze symfonicznej; owszem, to niebywałe przeżycie, jeżeli trafi się na wybitnego dyrygenta i gra się na przykład takie arcydzieło jak Symfonia Klasyczna Prokofiewa, ale bycie trybikiem w takiej machinie na co dzień? To nie dla mnie.
Dlaczego?
Bo uczestniczenie w przedsięwzięciach artystycznych czy interpretacjach, z którymi artystycznie się nie zgadzałam zawsze było dla mnie torturą. Niestety taka cecha nie ułatwia życia i jest źródłem licznych frustracji, również finansowych. Swoją drogą reżyseria też bywa męką. Trzeba zwalczyć wiele przeciwności, odnaleźć się w rozmaitych warunkach i okolicznościach, oswoić z porażką albo widzimisię producentów i dyrektorów. Z drugiej strony wciąż się czegoś nowego uczy, ma się wyzwania, poznaje się wspaniałych, wrażliwych ludzi. A do tego reżyseria łączy w sobie wszystkie moje dotychczasowe zainteresowania: muzykę, literaturę, teatr, aktorstwo, sztukę w ogóle – i to w każdej możliwej formie.
Fot. Karol Stępkowski
Czyli dobrze wyczułem, że pasujesz do tego, by zająć się twórczością Schaeffera. Bo wszechstronność ma przy tworzeniu takiego wydarzenia jak „Era Schaeffera” ma istotne znaczenie, prawda? Na czym polegała największa trudność przy wymyślaniu tegorocznej edycji?
W przypadku „Ery Schaeffera” chodzi o wykreowanie jednorazowego i na swój sposób niepowtarzalnego wydarzenia muzycznego. Czegoś co będzie nosiło w sobie jakiś charakterystyczny, schaefferowski rys. Ale jak to zrobić? Co „wziąć” na warsztat? Bo jak wiadomo twórczość Schaeffera jest niesamowicie przepastna: od dramatów teatralnych aż po utwory elektroniczne. Schaeffer brał się niemal za wszystko. Jako kameralistka, grałam bardzo dużo muzyki współczesnej. Nie jest mi obca notacja muzyczna Schaeffera, choć z moim kwartetem smyczkowym Polonika nie sięgałam nigdy po jego utwory. Zatem świadomość muzyczna z pewnością pomaga przy realizowaniu takiego wydarzenia, jakim ma być koncert festiwalowy „Ery Schaeffera”. Ale co wyłowić z twórczości Schaeffera? O czym słuchaczom opowiedzieć?
Tytuł wydarzenia jest ciekawy: „Malarstwo Dźwiękowe - portret improwizowany”. Czy tytuł był pierwszy, czy powstał dopiero, kiedy się narodził scenariusz?
„Malarstwo dźwiękowe” było ogólnym tematem, właściwie tytułem wydarzenia, jaki dostałam od producenta. „Portret improwizowany” (w domyśle chodzi rzecz jasna o portret Schaeffera), to moja interpretacja tego zadania. Postanowiłam sięgnąć do prac plastycznych Schaeffera, a dokładnie do jego grafikolaży. To zresztą ciekawa historia, ponieważ takie słowo jak „grafikolaż” nie istnieje. Kiedy zaprosiłam do współpracy nad festiwalem Joannę Zemanek, która jest artystką sztuk plastycznych, to w trakcie jednej z naszych dyskusji doszłyśmy do wniosku, że Schaeffer tworzył dzieła formalnie nieoczywiste, będące czymś na granicy kolażu i grafiki, takie grafikolaże właśnie. Przejrzałam w trakcie pracy nad scenariuszem kilkaset prac Schaeffera i wybrałam z nich 18, które są według mnie najbardziej muzyczne.
Muzyczne?
Tak! Skoro miałam przygotować projekt zatytułowany „malarstwo dźwiękowe” to zrodziło się we mnie pytanie, czy zamiast sięgać po utworu muzyczne Schaeffera, nie warto byłoby sięgnąć po jego prace plastyczne. I muszę przyznać, że na początkowym etapie to była jedna z najpiękniejszych prac scenariuszowych w moim życiu, bo mój pokój dosłownie tonął w kolorowych wydrukach schaefferowskich grafikolaży. Na podłodze Schaeffer, na ścianie Schaeffer, na biurku Schaeffer. Schaeffer tworzył swoje grafikolaże w osiedlu w Nowej Hucie, więc otaczający go świat był raczej szarawy, a tu proszę – tyle koloru, taka ogromna radość w tych pracach! Tylko… czy da się zagrać takie dzieło plastyczne? Czy da się przełożyć grafikolaże Schaeffera na dźwięki?
Da się?
Nie wiem. Grafikolaże ułożyłam w pewną dramaturgię, nadałam im tytuły. Później muzycy otrzymali ode mnie konkretne dzieła, z sugestią dotyczącą tematu, tempa i czasu każdego utworu, oraz kontekstem w jakim dany grafikolaż się pojawia. Na tej podstawie będą musieli zaimprowizować muzykę do konkretnych grafikolaży. Muzykę, która powinna korespondować z rytmem, barwą i nastrojem danej kompozycji plastycznej. Ale czy to się uda? Oczywiście, na scenie pojawią się doskonali muzycy, wybitni improwizatorzy, artyści o fantastycznej wyobraźni. Ale czy taki koncept, jak to się mówi „zażre”? Tego nigdy wiadomo. Jest to dla nas wszystkich rodzaj eksperymentu, wyzwania.
Co jeszcze wydarzy się w trakcie koncertu?
Grafikolaże zostaną poddane animacjom, inspirowanym analogową twórczością wizualną Hansa Richtera, który tworzył w latach 20 ubiegłego wieku. Oprócz tego, usłyszymy tekst oparty na motywach z życia i twórczości Schaeffera, zawierający liczne wypowiedzi kompozytora. Stąd w podtytule „portret improwizowany”, bo zagramy improwizowaną muzykę, ale spróbujemy też przybliżyć sylwetkę Schaeffera. Będzie to jednak opowieść niejednoznaczna, „na motywach”. Muzyków podzieliłam na dwie podstawowe formacje: usłyszymy trio o charakterze bardziej jazzowym i trio o charakterze elektronicznym. Do tego trójka aktorów, wokaliści, beatbox.
To nie jest twój pierwszy kontakt z Schaefferem, bo wyreżyserowałaś też koncert „Schaeffer elektronicznie” w Filharmonii im. M. Karłowicza w Szczecinie. Jakie było twoje pierwsze spotkanie z twórczością Schaeffera?
Oczywiście Jan Peszek ze „Scenariuszem dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego”, absolutna klasyka. Potem „Scenariusz dla czterech aktorów”. A jeszcze wcześniej był podręcznik do historii muzyki napisany przez Schaeffera, z którego uczyłam się w szkole średniej. Mam go na półce do dziś.
A z muzyką Schaeffera?
Muzyka Schaeffera nie jest wykonywana w Polsce zbyt często. Nie ma co kryć; Schaeffer był w środowisku kompozytorskim czarną owcą, wzbudzał liczne kontrowersje. Ilość utworów jaką pisał budziła zastrzeżenia co do ich jakości. Uważano, że pisze „zbyt dużo.” Schaeffer zresztą chwalił się, że pisze bardzo szybko, spontanicznie i bez najmniejszego wysiłku. Takie podejście do tworzenia powszechnie uznaje się w środowisku za domenę amatorów. Z drugiej strony, był w nim jakiś szalony głód tworzenia, do tego na wielu polach; od teatru, przez muzykę, po twórczość plastyczną, a nawet performans. Była w Schaefferze jakaś kompulsywna potrzeba sztuki, której nigdy zdaje się nie mógł zaspokoić. On wprost mówił, że sztuka jest dla niego ciekawsza od rzeczywistości. Więc niezależnie jak oceniamy jego twórczość to zetknięcie z tak radykalną postawą jest fascynujące, wciąga. Dlatego postanowiłam przy okazji festiwalu opowiedzieć trochę o artyście, jakim był Schaeffer, pokazać jego rzadko prezentowane prace plastyczne.
Marcin Wyrostek i Bernard Maseli podczas koncertu "Schaeffer elektronicznie" w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie. Fot. Sebastian Wołosz
Ciekawy jest zestaw artystów: Bernard Maseli, Paweł Tomaszewski – obaj mieli już swoje doświadczenia z Schaefferem. I to jest ta część jazzowa?
Tak i Dano Soltis na instrumentach perkusyjnych. Do aktorzy tego Sean Palmer, Elżbieta Nagel, Robert Czebotar, beatbox Andy Ninvalle oraz trio „elektro” w składzie: Albert Stensen, Kaja Mianowana, Łukasz Czekała. Bardzo nieoczywisty zestaw artystów, kolaż osobowości.
Sama „Era Schaeffera” jest dosyć specyficznym wydarzeniem. W zeszłym roku to była improwizowana bitwa muzyczna, rok wcześniej było łączenie na żywo ze Stanami Zjednoczonymi w dużej mierze improwizowane. Ile u ciebie jest miejsca na improwizację?
Napisałam scenariusz, jest zatem ogólny plan dramaturgiczny, jest kolejność zdarzeń, jest tekst, którzy powiedzą aktorzy. Pojawią się rzecz jasna elementy improwizacji, bo zaprosiliśmy z fundacją Aurea Porta do tegorocznego projektu wybitnych improwizatorów, ale całość będzie miała jednak wyraźnie określoną formę i strukturę. Zależało mi na wykreowaniu zdarzenia, które będzie miało konkretny wymiar estetyczny, intelektualny, a nawet kontemplacyjny. Nie da się tego osiągnąć improwizując. Choć z drugiej strony, dobrze jest zawsze zostawić wykonawcom jakąś przestrzeń na artystyczne szaleństwo. Żeby to się jednak udało, artyści muszą się najpierw poczuć na scenie pewnie, muszą wiedzieć jaką opowiadają historię.
Jaka to będzie historia?
Kiedy weszłam w świat kolorowych grafikolaży Schaeffera – w sumie bardzo radosny świat, bo są w nim wyklejanki, rozmaite wycinki z gazet i kolorowego papieru, albo urywki partytur – to miałam takie poczucie, że fajnie by było zaprosić odbiorców do tego świata. Na przekór złej i agresywnej rzeczywistości, która wdziera się – jak mawiał Schaeffer – w nasze życie, zanurzyć się na chwilę w czymś pięknym, niedopowiedzianym, niekoniecznie zrozumiałym i racjonalnym. Wydaje mi się, że taka przestrzeń jest na poziomie duchowym człowiekowi bardzo potrzebna. Sztuka wciąż może spełniać tę potrzebę, może pełnić rolę schronienia. Bo tam wciąż jest miejsce na zachwyt, kontemplację, brak logiki, radość, wytchnienie, niedoskonałość i tajemnicę. Taka to historia. Taki schaefferowski schron.
Mówisz o zachwycie, kontemplacji, radości, więc może sztuka mogłaby też spełnić potrzebę wolności?
O tak. Swoją drogą wydaje mi się, że Schaeffer był niesamowicie wolnym artystą – robił, co chciał i jak chciał. Dlatego scenariusz, który napisałam na potrzeby festiwalu „Era Schaeffera” był również próbą uchwycenia tego rodzaju artystycznej wolności. Pokazania, że ciekawe są nieoczywiste połączenia w trakcie jednego koncertu; plastyki z muzyką, muzyki z teatrem. Jestem bardzo ciekawa, jak artyści przełożą grafikolaże Schaeffera na dźwięki. Barwa, struktura rytmiczna, nastrój, tempo - to wszystko w tych pracach jest. Pytanie tylko jak muzycy to odczytają. Na pewno będzie to ich osobista interpretacja, ale niewątpliwie będzie ona jednak w jakiś sposób wynikać z dzieł Schaeffera.
Rozumiem, że jeszcze nie słyszałaś utworów, które były zainspirowane grafikolażami i dla ciebie to będzie niespodzianką na próbie...
Tak! Będzie więc element zaskoczenia, co jest dla mnie bardzo ekscytujące. Mało tego, wydaje mi się, że jest to zgodne z filozofią twórczą Schaeffera, który był zawsze bardzo otwarty na rozmaite artystyczne eksperymenty, bawił się sztuką. Myślę, że koncepcja „malarstwa dźwiękowego” obarczona pewnym ryzykiem nieprzewidywalności i niepowodzenia bardzo by mu przypadła do gustu.
Magdalena Małecka-Wippich, fot. Aldona Kaczmarczyk
Rozmawiamy o Schaefferze, o muzyce, a jaki wpływ na twój rozwój miało to, że pochodzisz z rodziny artystycznej?
Cóż, gdybym urodziła się w rodzinie dentystów, byłabym zapewne dentystką. Z drugiej strony, niektóre życiowe wyzwania podejmuje się na przekór rodzicom, więc nigdy nie wiadomo. Niemniej jednak najpierw siedziałam u taty pod fortepianem, potem, kiedy mama miała próby przesiadywałam w garderobach teatralnych, a w trakcie nagrań w studiach Polskiego Radia, oprócz tego rodzice zabierali mnie do Opery, do Filharmonii, do tego była szkoła muzyczna, do której chodziłam od 8 roku życia…Obawiam się, że mogło to mieć jednak na mnie jakiś wpływ.
Nie wspomnieliśmy jeszcze, że jesteś też autorką książki…
Och, ja w ogóle nie chciałam jej z początku pisać. Ale mama mnie tak długo z tym męczyła, że poddałam się i zrobiłam to dla niej. Tak powstała „Nietypowa baba jestem”, podobno dobrze się czyta. Jestem też autorką opery dla dzieci, adaptacji, scenariuszy…
Sprawiasz wrażenie osoby głodnej nowej wiedzy, nowych wyzwań, można cię też nazwać wieczną studentką, bo co jedne studia kończyłaś, to zaczynałaś kolejne. Z czego to wynika?
Po prostu uwielbiam się uczyć. Nie chcę zgnuśnieć intelektualnie. Lubię słuchać i poznawać ludzi o podobnych zainteresowaniach. Na przykład pójście na reżyserię w dojrzałym wieku, bo byłam już matką dwójki dzieci, było naprawdę ożywczym doświadczeniem. Mogłam poznać fantastycznych ludzi z pokolenia młodszego ode mnie. Inaczej pewnie nie byłoby to możliwe, bo byłam już na innym życiowym etapie życia; żłobek, niańki, praca. Pogodzenie studiów reżyserskich z macierzyństwem było wprawdzie karkołomne, ale z drugiej strony dawało mi też pęd do działania, nie pozwalało popaść w rutynę. Teraz, zajmuję się głównie reżyserią, starczy studiowania. Chwilowo. (Śmiech)
Masz jeszcze coś, co w tobie siedzi, co chciałabyś trochę podrążyć, a nie masz na to czasu?
Ostatnio staram się właśnie mieć czas. Chociaż zawsze tego czasu brakuje, wiadomo. Ale jednym z moich artystycznych działań, w których robię to co chcę i jak chcę jest grupa KOLEKTYWA, którą założyłam z dramatopisarką Marią Wojtyszko. Robimy tam rozmaite absurdalne i odjechane projekty. A z marzeń? Chciałabym wyreżyserować jeszcze film pełnometrażowy, bo na koncie mam tylko film krótkometrażowy i teatr telewizji. I pochodzić po górach.
Rozmawiał Paweł Rojek
Zdjęcia Magdaleny Małeckiej-Wippich: Karol Stępkowski
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura