Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Wielbiciel prostoty
18.06.15
Jego debiutancki film "Indeks", choć za sprawą cenzury trafił na półkę, zapoczątkował nurt kina moralnego niepokoju. A on sam jest twórcą tego terminu. W 1981 roku był w gronie założycieli Studia im. Karola Irzykowskiego - pierwszego w historii polskiej kinematografii miejsca, którego statutowym zadaniem było umożliwienie realizacji debiutów młodym filmowcom. Dziś wspiera młodych miłośników kina i teatru jako dyrektor programowy Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych "Młodzi i Film", a także wykładowca akademicki i dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Z Januszem Kijowskim rozmawiamy o młodym polskim kinie, potrzebie edukacji prawno-autorskiej i urokach prowincji.
Rozmawiamy tuż przed festiwalem „Młodzi i Film”. Pamiętasz swój pierwszy festiwal w Koszalinie?
To mógł być jakiś 1979 rok. Może 1980.
Myślałam, że wcześniej. Nie przyjeżdżałeś tu jako student?
Jako student jeździłem do Łagowa. To było nasze miejsce schadzek, Koszalin wydawał się nam festiwalem ZMS-owskim, zrobionym przez komunistów jako przeciwwaga dla Łagowa. Myśmy byli fanami Łagowa, tam się toczyły gorące spory.
Łagów był DKF-owski?
Tak, to był festiwal Dyskusyjnych Klubów Filmowych, miał też patronat Stowarzyszenia Filmowców Polskich. To pierwszy festiwal, na który jeździłem jeszcze jako student Łódzkiej Szkoły Filmowej. A do Koszalina pojechałem po raz pierwszy z „Kung-fu”, które zostało dopuszczone do konkursu a wcześniej do dystrybucji. Bo „Indeks” wylądował na półkach.
Ciekawe jak się czułeś – buntownik na prawomyślnym festiwalu?
Myśmy nadal się buntowali. Jeździliśmy tam taką zbuntowaną grupką, z Tomkiem Zygadłą między innymi. Trochę zdemolowaliśmy hotel, który wtedy nazywał się jak należy – Jałta, a dzisiaj Gromada. Dosyć dużo płynów spożywaliśmy wtedy, nawet jakiś telewizor na znak protestu i walki o słuszną sprawę wyleciał przez okno. Na szczęście dyrektorzy festiwalu okazali się ludźmi wielkodusznymi, zatuszowali sprawę, pokryli koszty i nie było afery.
Ale powiem nieskromnie, że kiedy nastał karnawał Solidarności i Stowarzyszenie chciało ten festiwal zamknąć na fali rewolucyjnego entuzjazmu, udało mi się go ocalić. Byłem wtedy w Zarządzie SFP i z Krzysiem Kieślowskim zostaliśmy wydelegowani, żeby zobaczyć, jakie są plany festiwalu, porozmawiać z organizatorami. Na miejscu spotkaliśmy po prostu ludzi kochających kino. Piotr Jaroszyk, pierwszy dyrektor festiwalu, to był fantastyczny działacz DKF-owski, znawca kinematografii polskiej i światowej. Spotkaliśmy się też z ówczesnym – chyba - sekretarzem od kultury Komitetu Wojewódzkiego partii. Taki tytuł brzmiał groźnie, zwłaszcza w Warszawie, gdzie sekretarzami byli tacy faceci jak Kępa czy inni Łukaszewicze. A tu okazało się, że sekretarzem jest Ryszard Ulicki, autor „Kolorowych jarmarków”, facet z ogromnym poczuciem humoru, któremu naprawdę zależy na kinie, na kulturze, na tym, żeby ludzie przyjeżdżali oglądać filmy… Wróciliśmy do Warszawy i przekonaliśmy Zarząd Stowarzyszenia, że trzeba ten festiwal wspierać.
Ale potem zaszkodził mu kapitalizm. Zniknął na dziesięć lat, próbował się odradzać w różnych wersjach. Były pomysły na imprezę międzynarodową, myśleliśmy też o festiwalu krajów basenu Morza Bałtyckiego, ale to nie zdawało egzaminu. Wreszcie Jacek Bromski wpadł na pomysł, żeby to był normalny festiwal debiutów, napisaliśmy regulamin i zaczęło się drugie – czy trzecie – życie festiwalu. Pewnie więc jest potrzebny.
Dyrektorujesz mu od siedmiu lat. Masz wgląd w to, co robią młodzi. Oglądasz i krótkie filmy – różnych gatunków – i pełne metraże. Festiwal ma otwartą formułę, przyjmujecie nie tylko filmy profesjonalne.
W związku z rewolucją technologiczną zatarły się granice. Okazuje się, że bez wsparcia PISF, bez wielkich ekip, bez czap producenckich można zrobić zupełnie przyzwoity film, zwłaszcza debiutancki. Taki, który nie wstydzi się swoich błędów, małego budżetu. Kiedy oglądam filmy, nie patrzę na czołówki, tylko na zawartość. Czasem zdarzają się perełki. Kilka lat temu dwoje reżyserów pożyczyło kamerę, potem podłubali przy montażu i kompletnie bez budżetu powstał „Heniek”, który spodobał się jury do tego stopnia, że dostał głowną nagrodę. Zdarzają się takie cuda.
Przed festiwalem oglądam po kilkanaście filmów dziennie, oczywiście krótkich, długich jest trochę mniej. To męczące, ale satysfakcjonujące. Można się wiele nauczyć, zobaczyć, w jakim kierunku bije puls młodego pokolenia.
No właśnie: w jakim?
W tym roku dominującym tematem jest – tu cię zaskoczę – rodzina. Kłopoty, samotność w rodzinie, ojciec, syn, matka, córka, rodzeństwo. Tożsamość. Jakieś komplikacje i pytania podstawowe: dlaczego ci rodzice są tacy? Dlaczego się mnie czepiają? Albo: kim dla mnie są? Co mi dają? Przejmujące historie, i dokumentalne, i fabularne. Trochę jest w tym konserwatyzmu. Jakieś 40 procent filmów opowiada o tym, że rodzina jest najważniejsza. Tak po amerykańsku. A 60 procent opowiada o szukaniu tożsamości, wyzwolenia, o buncie. O ucieczce od rodziny, o wyzwoleniu z rodziny patologicznej, która hamuje rozwój. Nie spodziewałem się, że to pójdzie w tym kierunku, ale wydaje się jakoś zbiegać z tymi frustracjami, z tym buntem, który wokół nas narasta, a znalazł wyraz w ostatnich wyborach.
Z jednej strony mamy bunt przeciwko pokoleniu rodziców, a z drugiej – młodzi ludzie są w wystarczająco dobrej sytuacji, żeby się zająć problemami egzystencjalnymi? Psychologią, problemami z tożsamością?
Wcale nie są w luksusowej sytuacji. Kiedy debiutowało moje pokolenie, nasz los zależał od profesorów, od kierowników literackich, od producentów w Zespołach Filmowych. Paradoksalnie nie od cenzury, tylko od Wajdy, od Różewicza, od Petelskiego, Kawalerowicza, potem od Zanussiego. Los dzisiejszych młodych filmowców na początku jest kwestią ich wyboru, bo nietrudno nakręcić dzisiaj film. Potem ich los zależy od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i od dystrybucji. To trochę tak jak z polską piłką nożną: mamy wspaniałych młodzików, znacznie gorszych juniorów, a reprezentację narodową zupełnie do bani. Podobnie w świecie filmu: młodzicy, absolwenci czy studenci szkół filmowych – fantastyczni ludzie są w Gdyńskiej Szkole Filmowej, ale i w Łodzi, Warszawie, Katowicach, ten pejzaż jest bardzo bogaty – kręcąc pierwsze filmy pokazują, jaki jest w nich potencjał.
Ale jest też w nich pewna skaza. Łatwość kręcenia nie przekłada się na warsztat gramatyczny czy montażowy. Nie ma dziś taśmy, która kosztuje, więc oni kręcą jakieś godziny czy doby materiału, z którego wyłuskują potem po kawałeczku sceny. Często ma to znamiona niechlujstwa.
Brak formy?
Tak. Na przykład zdjęcia są świetne, polska szkoła operatorów filmowych świetnie się trzyma. Ale czasami piękne zdjęcia są użyte tak nieumiejętnie, że nie pomagają filmowi, a nawet mu szkodzą.
Ale mnie to nie oburza. Debiut taki właśnie powinien być. Trochę ułomny. Jak widzę debiut bez zarzutu, to mam wrażenie, że pracowali przy nim opiekunowie, że to przestaje być kino autorskie. Natomiast nie lubię niechlujstwa montażowego czy warsztatowego, nie lubię niedomyślenia. Staram się jednak dosyć łagodnie traktować debiutantów.
Lekarstwem na to miały być programy 30 Minut, Pierwszy dokument, Młoda animacja, wspierające krótkie metraże młodych profesjonalistów. Czy w ciągu tych siedmiu lat widzisz zmiany, które miały one zagwarantować?
Tak, widać tę różnicę. Filmy są dopieszczone, bardziej przemyślane.
Ty też jesteś pedagogiem. Wykładałeś w Brukseli, potem w łódzkiej Szkole, teraz prowadzisz Studium Aktorskie w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie.
Kiedyś to było przekleństwo: obyś cudze dzieci uczył. Od początku – nie chcę, żeby to zabrzmiało fałszywie i megalomańsko – traktowałem nauczanie jako formę spłaty długu. Profesorowie, zwłaszcza Wojciech Has, potem Andrzej Wajda w Zespole X, bardzo mi pomogli, żebym szybko zadebiutował, żebym zrobił pierwsze filmy. Więc ja też chcę pomagać młodzieży. Uważałem za swoją powinność powiedzieć „tak”, kiedy prezes Jacek Bromski zaproponował, żebym objął dyrekcję koszalińskiego festiwalu. I robię to z dużą satysfakcją i radością. Natomiast teraz moje pedagogiczne ekscesy dotyczą głównie Studium Aktorskiego. To jest porządna czteroletnia szkoła zawodowa, wypuszczająca co roku czworo, pięcioro, czasem ośmioro absolwentów. W zasadzie na wszystkich polskich scenach teatralnych grają nasi absolwenci, bo szkoła funkcjonuje już od dwudziestu czterech lat. A teraz z inicjatywy Departamentu Szkolnictwa Wyższego w Ministerstwie Kultury walczymy o przekształcenie jej w Wydział Zamiejscowy warszawskiej Akademii Teatralnej.
Co to zmieni?
Porównaliśmy nasze programy, okazuje się, że można je nałożyć na siebie, czasem trzeba tylko zmienić nazwę przedmiotu. Mamy swój styl, mamy metodologię i fantastycznych wykładowców, którzy mają tylko jedną wadę – nie grają w serialach, nie są tak popularni, jak wykładowcy warszawskiej szkoły. Kilku profesorów warszawskiej Akademii przyjeżdżałoby do nas do Olsztyna na zajęcia warsztatowe, co zresztą robimy od lat, bo był u nas i Wojtek Malajkat, i Irena Jun, i Wiesiek Komasa. Wizytujący profesorowie – to się zawsze sprawdza, rozszerza możliwości, horyzonty młodzieży. Po zmianie byłoby łatwiej to organizować. A najważniejsze, że młodzi ludzie po czterech latach nie dostawaliby dyplomu policealnego studium w dziedzinie aktor dramatu, tylko magistra sztuki aktorskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. To też prestiż da naszego teatru, który zostałby akademickim teatrem narodowym, bo status teatru narodowego już ma. Olsztyn stałby się pełnokrwistym ośrodkiem teatralnym: po Krakowie, Łodzi, Wrocławiu i Warszawie bylibyśmy piątym miastem z teatrem i wydziałem aktorskim.
Łączysz mnóstwo zajęć, funkcji, wątków...
Coraz mniej! Właśnie niedawno byłem na moim ostatnim posiedzeniu Rady Programowej ośrodka terenowego Telewizji Polskiej w Olsztynie – przestałem brać udział w tych strukturach. Przestałem też wykładać na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, bo uznałem, że studenci Instytutu Dziennikarstwa kompletnie nie są zainteresowani językiem filmowym, który wykładałem. Być może dlatego, że język filmowy zaniknął? Ale to temat na osobną dyskusję.
Jestem wiceprezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich, ale czekam tylko do końca kadencji, w przyszłym roku nie będę kandydował ponownie. Oddam się pracy w teatrze i w Studium Aktorskim. Może będę miał trochę czasu, żeby pójść na ryby?
Teatr ukradł cię filmowi?
To był mój wybór. Kiedy ukończyłem mój ostatni film, „Kameleon”, około 2002-2003 roku, odniosłem wrażenie, że jakaś straszna głupota opanowała kino. Dominowały albo komedie romantyczne, albo kolubryny typu „Zemsta” czy „Quo vadis”. To było tak odległe od kina, które kocham i chciałem robić, od kina autorskiego, od kina gorącego społecznie, że postanowiłem się w to nie mieszać. Zmęczyło mnie też chodzenie po korytarzach na Woronicza, na Puławskiej, na Krakowskim Przedmieściu, antyszambrowanie. Pomyślałem – po co się tak męczyć, skoro istnieje teatr? Miejsce, które nie podlega ciśnieniom politycznym czy finansowym. Nagle się okazało, że mogę robić różne mądre rzeczy. Że mogłem zrealizować „Pieszo” Mrożka, „Mszę za miasto Arras”, „Mistrza i Małgorzatę” czy ostatnio „Czerwone nosy” Petera Barnesa. Że mogę ściągać do teatru świetnych reżyserów, scenografów.
Reżyserowanie pochłania ogromną ilość energii. Po każdej produkcji, filmowej czy teatralnej, muszę się zresetować. Znalazłem więc miejsce dla siebie, gdzie mogę zrobić coś twórczego raz na dwa lata, raz na półtora roku, a kibicować projektom innych. Interesuje mnie też bardzo menadżerowanie w kulturze. W Studiu im. Karola Irzykowskiego, potem w teatrze nauczyłem się, jak prowadzić taką instytucję, jak nią zarządzać, dawać impulsy do rozwoju. Rozwój jest dla mnie ważny. Chodzi o to, żeby instytucja nie podlegała stagnacji, skostnieniu, spetryfikowaniu, żeby się nie zamykała na nowe pomysły. Jeżeli jest dobrze przez dwa czy trzy lata, to znaczy, że jest fatalnie!
Jesteś wielbicielem kryzysów?
Zarządzanie jest trochę nawet prowokowaniem sytuacji kryzysowych. Dobrałem sobie współpracowników – kierownika literackiego, asystenta do spraw programowych – młodych ludzi, z którymi kompletnie się nie zgadzam, jeśli chodzi o wybory estetyczne. Każdy z nas broni do upadłego swojej wizji teatru, przy poszanowaniu wartości innych. To jest bardzo ożywcze. Nie mam grona klakierów. Toczymy zażarte spory o repertuar, potem na kolaudacjach kłócimy się do nieprzytomności. To dla mnie gwarancja, że nie staniemy w miejscu.
Chyba niełatwo budować repertuar teatru daleko od Warszawy?
Taki teatr jako instytucja musi być eklektyczny, musi obsługiwać różne segmenty widowni: mieszczańską, która jest podstawą, ale też młodą widownię, spragnioną czegoś innego, studentów, licealistów, środowisko artystyczne. Na szczęście gramy na czterech scenach. Na scenie studenckiej pokazujemy dyplomy, cieszące się ogromnym powodzeniem u młodej publiczności – licealnej, studenckiej – bo widzowie oglądają swoich rówieśników. Scena Margines powstała specjalnie dla prezentacji młodej dramaturgii. Tych wszystkich wariactw – rozbierania się, rzygania. Nienawidzę tego, szczerze mówiąc, ale strasznie się cieszę, że mam to w teatrze [śmiech]. Ostatnio daliśmy premierę „Złotego smoka” Rolanda Schimmelpfenniga. Nie mogłem wytrzymać do końca. Wyreżyserował to Iwo Vedral, bardzo go szanuję za konsekwencję. Gdyby to był mój prywatny teatr, wyrzuciłbym go na bruk z drugiego piętra, uważam, że to jakieś fuksówkowe przedstawienie, nieznośne, manieryczne. Ale przychodzi młodzież i cmoka, mówi, że nareszcie, że takiego teatru chcieli!
Na Scenie Kameralnej właśnie się odbyła premiera „Dziwki z Ohio” Hanocha Levina w reżyserii Adama Sroki, markowego reżysera. To scena sprofilowana na dramat współczesny. Gramy tam na przykład „Układ” Kazana we wspaniałej reżyserii Gabrysia Gietzky’ego, gramy „Operetkę” Gombrowicza przemyślaną na nowo przez Andrzeja Majczaka, wspaniałego reżysera z Krakowa.
A scena główna obsługuje głównie dramat klasyczny, choć też współczesny. Najbliższą premierę planujemy 19 września, to będzie „Świętoszek” Moliera. Połączymy ją z obchodami jubileuszu 70-lecia Teatru im. Jaracza w Olsztynie i 90. rocznicy teatru w mieście Allenstein, bo budynek został wybudowany w 1925 roku jako nagroda narodu niemieckiego za wygrany plebiscyt na Warmii i Mazurach. Takie psikusy płata nam historia.
Te cztery sceny ze sobą konkurują. Stworzyłem system wewnętrznej rywalizacji, trochę sztucznej, bo wszystkie mieszczą się pod jednym zarządem, i byłbym hipokrytą, gdybym nie dostrzegał, że ostateczne decyzje podejmuje dyrektor. Ale staram się działać tak, żeby kwitła konkurencja wewnątrz teatru. Bo tylko ona powoduje rozwój.
Temperament działacza, z którym cię kojarzę…
Ależ nie byłem żadnym działaczem!
Byłeś w gronie buntowników, krzyczących: opiszmy rzeczywistość, która nas otacza. Potem działałeś w FERA [Federacji Europejskich Reżyserów Filmowych], w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich... Kierowałeś Studiem im. Irzykowskiego. Nie należysz do facetów, którzy przez całe życie siedzą przy biurku... Teatr ci wystarcza?
Trzeba od czasu do czasu spojrzeć w swój PESEL. Przychodzą młode pokolenia, oglądam ich filmy, wśród młodych reżyserek i reżyserów w Polsce jest mnóstwo ciekawych osobowości. A ja powoli wycofuję się na pozycje mędrca, który siedzi, patrzy i ewentualnie coś podpowiada. Na szczęście jest komu, bo i przez festiwal koszaliński, i teatr, i szkołę aktorską mam wielu słuchaczy, zainteresowanych tym, czego nauczyło mnie życie, i co mogę podpowiedzieć, żeby ich produkcje były ciekawsze, jaśniejsze, a przede wszystkim klarowne. Bo chodzi o to, żeby nasz komunikat przedostawał się przez ekran czy rampę teatralną. Żeby rozmawiać z widzami, nie pouczając ich, ale dając do myślenia.
A poza tym - uwierzyłem w prowincję. Tu o wiele ciekawsze jest życie, ciekawsi ludzie. Ci, którzy zostali. To są bohaterowie. Zostać dziś w takim Olsztynie czy Koszalinie, być młodym i uprawiać jakiś swój ogródek intelektualny – to bohaterstwo. Tym bardziej doceniam ludzi, skupionych wokół Centrum Kultury 105, którzy się starają, żeby co roku festiwal „Młodzi i Film” był coraz ciekawszy, bogatszy. No i moich współpracowników w Olsztynie.
Oczywiście, mnóstwo ludzi wyjechało, większość moich studentów odbiera dyplom i ucieka do Warszawy albo do Londynu. Ale prowincja jest piękna. Lublin, Białystok, Olsztyn. Te miasta zaczynają błyszczeć. To cudowne miejsca do pracy, do refleksji, do czytania książek. I do kręcenia filmów. Bo za chwilę to się wszystko zdecentralizuje, rola funduszy regionalnych będzie rosła. Powinna rosnąć!
Rozmawiamy dla Legalnej Kultury. W przyszłym roku odchodzisz z władz Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Czy jeszcze za twojej kadencji uda się postawić jakiś krok w walce z piractwem?
We współczesnym świecie elektronicznym to walka z wiatrakami. Trzeba ją prowadzić przede wszystkim na gruncie wychowawczym. Trzeba ludzi uświadamiać, że kradną, że tak się nie godzi, że nie wypada. Elementarna dydaktyka. Bo od strony technologicznej będzie to coraz łatwiejsze. Jeżeli nie wychowa się pokolenia, które ma szacunek dla sztuki, dla autorów, dla zasad dekalogu, to zakazy niewiele pomogą.
Wiadomo, że ściganie internautów mija się z celem, ale czym innym jest zmiana przepisów, które pozwolą ukrócić czerpanie zysków z upowszechniania cudzej własności przez właścicieli serwerów.
Obawiam się, że będzie tak, jak z zabezpieczeniami antywłamaniowymi do samochodu – złodzieje zawsze są o krok przed uczciwymi. Co z tego, że zmienimy prawodawstwo w Polsce, jeśli cypryjskie będzie sprzyjać piratom?
Jestem za legalnymi źródłami kultury, bardzo mi się podoba akcja Kingi Jakubowskiej, która namówiła wybitnych polskich aktorów do zrobienia reklamówek emitowanych przed filmami w polskich kinach.
Uczę studentów korzystania wyłącznie z legalnych źródeł. Zlikwidowałem też małe przecieki, które zastałem w olsztyńskim teatrze – jakiegoś fragmentu muzyki może nie zgłosimy, bo będzie taniej? Nie! Wszystko w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie jest legalne, jest zapłacone, licencje wykupione.
Zacząłeś od własnego podwórka.
Tak, od wychowywania studentów i pracowników. Nie ma tak, że może ktoś nie zauważy, może nie usłyszy, bo Olsztyn daleko, kto tam będzie jeździł i słuchał czy nie użyłem muzyki The Beatles w przedstawieniu. Jeżeli na swoim podwórku wszyscy będziemy przestrzegali zasad i będzimy je wcielać w życie, to da jakiś efekt. Ludzie kradną od zawsze, to tylko kwestia skali zjawiska. Trzeba ją ograniczać. Ale bardziej wierzę w edukację niż w zakazy.
Powiedziałeś przed chwilą, że jesteś teraz na pozycji starego mistrza, który...
Mędrca [śmiech].
Mędrca, który chce mówić młodym, czego go nauczyło życie. Czego cię nauczyło?
Pokory. Pokory i zasady, że im prościej, im klarowniej, im mniej się popisujesz, im mniej ci zależy, żeby zrobić jeszcze trzy fikołki – tym lepiej. Wartością naczelną w sztuce jest dla mnie teraz prostota. Klarowność, czyli komunikatywność. I pokora w tym sensie, że w sztuce nie ma wygranych i przegranych. Nienawidzę słowa kariera. Jak uprawiasz swoją działkę, to zawsze coś fajnego wyrośnie. Ktoś to dostrzeże, ktoś nie, ktoś cię wyśle po Oscara albo cię nie wyśle. Ktoś przyjdzie i się zachwyci albo nie przyjdzie. Ale to nie zmienia wartości samego dzieła... Bardzo trudno to wytłumaczyć. Bo trzeba dostać parę kopów od życia, żeby dojść do takich najprostszych zasad.
Pokory nauczyło mnie też życie – dziesięcioletnie już – na tak zwanej prowincji. Po raz kolejny się przekonałem, że prowincjonalizm nie jest pojęciem geograficznym, tylko mentalnym. A na prowincji, gdzie możliwości robienia kariery medialnej czy telewizyjnej są dużo mniejsze, aktorzy poświęcają sto procent życia teatrowi. Pokaż mi taką sytuację w Warszawie!
Rozmawiała: Magda Sendecka
Fot. Archiwum Teatru im. Stefana Jaracza
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura