Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Jacek Borcuch. Nieposłuszeństwo jest rodzajem wolności

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Jacek Borcuch. Nieposłuszeństwo jest rodzajem wolności

Jacek Borcuch. Nieposłuszeństwo jest rodzajem wolności

31.05.19

– Przyglądając się światu mam poczucie, że dziś właściwie tylko artyści mówią prawdę, tylko oni zostali nieskażeni. Wyrywają jakiś fragment rzeczywistości, przykładają lupę i w tym powiększeniu, większej skali widzą szczegół, który jest istotą problemu. Jestem nie tylko twórcą, ale i odbiorcą sztuki i pokładam wiarę tylko w artystach – mówi Jacek Borcuch. Z reżyserem rozmawiamy o dojrzałości, walce z samym sobą i najnowszym filmie "Słodki koniec dnia".




Czy film "Słodki koniec dnia" jest wyzwoleniem, czy raczej protestem?

Myślę, że jednym i drugim. Jednak zaraniem filmu jest lęk, który wyczuwam wokół siebie, nie tylko w Polsce ale i zagranicą. To jest irracjonalny, mocny lęk społeczeństw, który jest doskonałym orężem, kapitałem politycznym wykorzystywanym przez rządzących.

Człowiek zalękniony jest ubezwłasnowolniony emocjonalnie, w zamian za ten dyskomfort można mu dużo zaoferować i to w pewien sposób go uspokaja, dając poczucie bezpieczeństwa. Ten film jest też aktem marzenia o lepszym świecie.

Główna bohaterka Maria Linde - poetka - głośno wyraża swoje poglądy, nie boi się ostracyzmu społecznego. Ważne co się krzyczy i jak głośno?

Myślę, że nie można milczeć. Milczenie jest zgodą, przyzwoleniem. Politycy w zasadzie nic do nas nie mówią, słyszymy okrągłe zdania policzone na zysk, to są jakieś półprawdy. Przyglądając się światu mam poczucie, że dziś właściwie tylko artyści mówią prawdę, tylko oni zostali nieskażeni. Wyrywają jakiś fragment rzeczywistości, przykładają lupę i w tym powiększeniu, większej skali widzą szczegół, który jest istotą problemu. Jestem nie tylko twórcą, ale i odbiorcą sztuki i pokładam wiarę tylko w artystach.

Ale im też nie jest łatwo żyć i tworzyć. Sztuka wymaga wolności, a jeśli bywa ograniczana? Maria Linde mówi w jednym z dialogów, że słowa nic nie znaczą.

Dzisiaj słowa przestają znaczyć. W sytuacji natłoku informacji, w potopie bełkotu, wielkie autorytety robią krok wstecz i zamykają się w swoich światach, domach wypełnionych książkami i tam tworzą jakieś mikroświaty. Wydaje mi się, że nawet najtęższe umysły nie są w stanie wygrać z falą prymitywnego NIC, to NIC jest agresywne i bez żadnej treści. Jedynym jej sensem jest podpalanie lęku i negacja prawdy. Ten akt nieposłuszeństwa, wycofania jest rodzajem wolności. Chyba nie da się nic więcej zrobić.

Zastanawiam się czy to dużo czy mało?

Ilość nie ma znaczenia, ważne, żeby nie być obojętnym.

Emil Cioran - Pana ulubiony filozof - powiedział: "W miarę jak człowiek posuwa się naprzód jest coraz mniej zdolny do rozwiązywania swych problemów. Gdy wreszcie, u szczytu zaślepienia będzie przekonany, że niebawem osiągnie sukces ostateczny - nastąpi coś niebywałego."

Mogę zacytować jedną z moich ulubionych sekwencji: "Kiedy pomyślę o wszystkich najpiękniejszych chwilach swojego życia po których nie pozostał żaden ślad, nawet zapach. Dziwię się swojej skwapliwej chęci do przeżywania kolejnych."

No właśnie silna chęć przeżywania życia to jest coś co jest nam dane tu i teraz. Chociaż tu - to nie tylko Polska ale i Europa.

Europa dynamicznie się zmienia. My jesteśmy zakochani w jakimś jej XIX-wiecznym obrazie, w elitach intelektualnych, w artystach, w bohemach, które pokazywały nam skąd światło pada. One oświecały nas, drażniły, inspirowały. Dziś elity nikomu nie są potrzebne, wydaje mi się wręcz, że walczy się z nimi. Dzisiaj mamy do czynienia z ludową rewolucją. Przeciętność zaczyna rosnąć w siłę, edukacja przestaje mieć znaczenie, dla władzy ludzie wykształceni są problematyczni. Nie są podani na manipulację. Dlatego im głupszy naród, tym łatwiej jest gospodarować. Europa w tym najpiękniejszym tego słowa znaczeniu jest za słaba, żeby przetrwać. Nie widać przywódców, nikogo kto mógłby poprowadzić tę Europę w jej jakąś nową, lepszą przyszłość.

Póki co jednak wszystko chyli się ku ciemnościom. Wierzę jednak, że istnieje jakaś lepsza ewolucja. Natomiast to, co kochamy i to czego boimy się utracić moim zdaniem jest nie do zatrzymania.


Na planie "Słodkiego końca dnia", fot. Filip Blank

Podobnie jak współczesne czasy, pędzące, a my wraz z nimi. Jak mówi Olga Tokarczuk: "Hierarchiczność przestaje pasować do świata, a metafora sieci staje się bardziej adekwatną wizją społeczeństwa."

O sieci tak naprawdę niewiele jeszcze wiemy. Wydaje nam się, że to jest takie oczywiste, że ją mamy. Oczywiście znamy zjawisko sieci, ale tak naprawdę nie żyjemy jeszcze w niej. Sztuczna inteligencja, która się za chwilę pojawi, na pewno zmieni dotychczasowe realia.

W których jakie miejsce zajmie człowiek?

Nie wiem. Jeśli pozwolimy na to, aby maszyny układały nam życie, to na zawsze utracimy wolność.

Być może człowiek ustawił się w roli demiurga, a nim nie jest?

Nigdy nie był. To jest temat, który mnie przerasta. Nie wiem czy ktokolwiek mógłby pokusić się na obraz świata za 20 lat. Przyspieszenie jest tak ogromne, że nie sposób tego ogarnąć. Ta era informacji, jej szybkość ale i niemożność ich przyswajania bywa przerażająca. Czytanie gazety, kupowanie papierowego jej wydania, to jakiś XIX-wieczny akt przyjemności, tak jak picie kawy. To nie ma nic wspólnego z pochłanianiem informacji, to jest raczej zapach papieru, szeleszczące kartki i miłość do tradycji, która trwa w czasie tu i teraz, tylko i wyłącznie na zasadzie jakiegoś popkulturowego zjawiska.

W filmie pokazał Pan trzy pokolenia kobiet, które reprezentują - Krystyna Janda, Kasia Smutniak i Pana córka Miła. Czy chodziło o pokazanie zmian w myśleniu pokoleniowym?

Przede wszystkim chciałem pokazać emancypację w każdym z tych pokoleń. Mimo różnicy czasu, zmiany realiów każda z tych kobiet manifestuje swoją odrębność. Krystyna mówi o pewnych sprawach wbrew światu, Kasia też w pewnym momencie próbuje uporządkować swoje życie, wyjść z cienia matki i mała dziewczynka, która w dużo mniejszy sposób, ale dla siebie jakże olbrzymi, manifestuje swój światopogląd. Jest otwarta, dostaje od babci płytę Franka Sinatry, nic nie mówiące jej nazwisko i jakże kończy się ta konfrontacja? Wyjeżdża z domu, z bagażem ładunku emocjonalnego, który zabierze w swoje dalsze życie. Dla mnie ciekawe było pokazanie również więzi między babcią i wnuczką. Myślę, że dużo trudniej jest być rodzicem, niż dziadkiem. Dziadkowie przez swój bagaż doświadczenia są dużo bardziej piękniejszymi nauczycielami życia niż my, ich dzieci. Odpuszczają małe, doraźne rzeczy, a skupiają się na ich istocie. O tym jest też ta opowieść.

To znaczy?

To opowieść o tym, że życie ma swoja cykliczność, że się powtarzamy, ale zazwyczaj w co drugim pokoleniu. Często przecież słyszymy, że ma się coś po babci, dziadku. To magia i piękno biologicznej egzystencji.

W filmie gra Pana córka Miła, zauważam pewna niekonsekwencję, bo w jednym z wywiadów z Panem czytałam, że nie chciałby Pan aby córka była aktorką.

Hmmmm... (śmiech) Mama aktorka, tata reżyser. Moja naiwna wiara, że będzie lekarzem lub prawnikiem jest zabawna.

 Jeśli chodzi o obsadę dziecięcą to miałem dylemat, tak naprawdę. Chłopca znalazłem dość szybko, co do dziewczynki, to nie było to takie oczywiste. Wiem jak pracuje się z dziećmi. Pomyślałem sobie, że jak mam się męczyć z jakąś młodą niby aktorką, to może lepiej spróbuje z własną córką, którą znam.

Wiem jak z nią rozmawiać, podejść, a przy okazji była to okazja by się jej przyjrzeć. Bardzo dużo się o niej dowiedziałem, a ona wie wreszcie na czym polega moja praca.

Był Pan surowy i wymagający?

Myślę, że obiektywny. Wiedziałem, że coś tam potrafi, ale musiałem jej tłumaczyć fundamentalne rzeczy, które odczytane opatrznie mogłyby wyrządzić jej dużo więcej szkody niż pożytku.

Na przykład?

Że powtarzane duble wcale nie znaczą, że coś jest źle, a to, że chce się zrobić coś trochę inaczej. Na początku Miłka tego nie rozumiała, obrażała się, ale gdy zobaczyła, że Krystyna Janda robi 5-10 dubli, podobnie Kasia Smutniak, to uznała, że jest naturalny proces robienia filmu i nie było już problemu.


Od lewej: Jacek Borcuch, Krystyna Janda, Kasia Smutniak, zdjęcie z planu filmu "Słodki koniec dnia", fot. Sonia Szóstak

Ale poza pracą był to też Wasz wspólny czas?

Oczywiście. Gdy po miesiącu Miłka wyjeżdżała, była wzruszona i smutna. Powiedziała, że to był najpiękniejszy czas jej życia. Pierwszy raz w tak dojrzały sposób wyraziła swoje uczucia. Było to wzruszające również dla mnie. I chociaż na początku zdjęć była bardzo zestresowana, bała się że dorośli na planie filmowym będą tacy jak w szkole, czyli wymagający i oceniający, rzeczywistość okazała się dla niej zaskakująca. Nie sądziła, że zostanie potraktowana poważnie, na takich samych prawach jak Janda czy Smutniak i to było dla niej niepowtarzalne i bardzo wyjątkowe.

Jest Pan fajnym tatą? Chociaż wiem, że nie lubi Pan określenia fajny.

Całe swoje ojcostwo opieram na tym czego, w pewnym sensie, mi brakowało w dzieciństwie, myślę o relacji. Dojrzewanie to droga w nieznane, to wieczny głód poznawania nowych rzeczy. A z drugiej strony dojrzałość rodzica i chęć chronienia dziecka. Nie wiem, czy Miłka będzie aktorką, nie mam pojęcia, ale już wiem, że ma talent i dałaby sobie radę. Jej pasją i miłością dzisiaj są konie, spędza z nimi cały wolny czas. Sama podejmie decyzje dotyczące swojego życia.

Scenariusz do filmu powstawał długo. Pisał go pan z myślą o Krystynie Jandzie? Przyznam, że w tym filmie Krystyna Janda jest taka bardzo inna niż ta, jaką znamy z teatru.

To nie było tak, że ją wymyśliłem i napisałem scenariusz, to był proces. Najpierw stworzyłem postać artystki - wybitnej poetki, autorytetu moralnego. W pierwszych sekundach myślałem, że będę pracować z włoską lub francuską aktorką, jednak po chwili namysłu dotarło do mnie, że to nie ma szans powodzenia, że za bardzo się oddalam od tego co wiem i rozumiem. Musiałem odpowiedzieć sobie już na bardzo wczesnym etapie szkicowania filmu, kim jest Maria Linde. Z tych rozważań pojawiła się polska poetka żyjąca na emigracji we Włoszech. A stąd już było blisko do Jandy. Nie potrafiłem wyobrazić sobie nikogo innego. Jedyne co jej powiedziałem przy naszym pierwszym spotkaniu, kiedy dała mi zielone światło, to żeby nie ścinała włosów.

To było aż tak istotne?

Bardzo. Chciałem uwolnić się od kontekstu Jandy, wielkiej aktorki, którą wszyscy dobrze znamy. Stresowałem się, nie wiedziałem czy uda mi się odkryć ją na nowo, spojrzeć z zupełnie innej strony. Bardzo mi na tym zależało. To, że Maria Linde zachwyca się tym młodym uchodźcą jest oczywiste, ale na czym miałby polegać jego zachwyt. Rozumiem umysł, niezwykła osobowość tak, ale chciałem wprowadzić choć odrobinę cielesności.

I zmiana fryzury, a dokładnie grzywka była tym brakującym ogniwem.

To jeden z elementów. Chciałem, żeby od pierwszych kadrów widz nie miał do czynienia z Krystyną Jandą lecz Marią Linde. Takie szczegóły bardzo pomagają aktorom, którzy w lustrze nagle zamiast siebie widzą kogoś zupełnie innego.

A pomysł na granie w języku włoskim przez Krystynę Jandę?

Język włoski wymagał od Krystyny wielkiego skupienia, co skutkowało zmianą dynamiki jej mówienia. Zaczęła mówić wolniej. To kolejny szczegół, który wpłynął na kreacje Jandy.

W filmie gra Kasia Smutniak, jest Pan jej fanem?

Kasia Smutniak ma status super gwiazdy, kilka lata temu była muzą Festiwalu w Wenecji. Myślę, że wypełnia we włoskim kinie lukę po Monice Bellucci i to nie jest nadużycie. Ona jest Włoszką, wygląda jak Włoszka, mówi jak Włoszka, gra u Paulo Sorrentino. Decyzja by ją obsadzić w filmie była moją ekstrawagancką przymiarką, żeby się od niej odbić.


Na planie "Słodkiego końca dnia", fot. Filip Blank

Ale stało się inaczej?

Tak. Scenariusz bardzo się spodobał Kasi, a gdy dowiedziała się, że w filmie będzie grać z Krystyną Jandą to już właściwie nie było tematu pieniędzy. Bałem się, że da mi odczuć, że jest wielką gwiazdą. ale było zupełnie inaczej. Kasia jest wspaniałą aktorką, skromną dziewczyną mówiącą wciąż pięknie po polsku, skupioną, pracowitą. Myślę, że to jest odkrycie dla polskiego kina. Wydaje mi się, że udało mi się wpisać w jej tęsknotę za Polską.

W filmie piękna włoska sceneria. Początek jakby z filmu "Ukryte pragnienia".

(śmiech) Każdy ma takie skojarzenia. Ja kocham włoskie kino.

Ale też i francuską nową falę?

Tak. Ktoś z krytyków napisał, że Janda ucieleśnia wszystkich tych nowofalowych bohaterów, taki żeński Belmondo w okularach, z papierosem.

W którym wolność, odpowiedzialność grają pierwsze skrzypce?

To jest temat, który mnie dotyczy. Reżyserzy nie powinni kalkulować, a opowiadać o tym jak się odnajdują w rzeczywistości i co czują. Niedawno usłyszałem zdanie Andrzeja Wajdy, które powtarzam i z którym się utożsamiam: "powinniśmy robić to, co czujemy, a ludzie zaczną to interpretować". I to jest mi bliskie. Jesteśmy niepowtarzalni, każdy różni się od siebie, mamy zupełnie inne doświadczenie czasu, funkcjonowania i percepcji świata i ta inność, odmienność jest niezwykle ważna. I to mi się wydaje szalenie fundamentalne.

W czasie gdy jesteśmy zalęknieni utratą wolności, silniej wybrzmiewa jej znaczenie.

No właśnie, tylko co to znaczy utrata wolności? Żeby nad nią ubolewać to trzeba najpierw z niej korzystać każdego dnia.

Czyli?

Traktować głosowanie w wyborach jako przywilej, a nie smutny obowiązek lub jeszcze gorzej - nie wychodzić z domu. To akt świadomości, a świadomość to wolność. Pomagać słabszym, angażować się społecznie, akceptować inność, znać jakiś język, podróżować, chcieć poznawać świat, wchodzić w trudne dyskursy, argumentować, mieć swoje zdanie. Obchodzi mnie to, co dzieje się wokół i zależy mi na tym, aby przeżyć szalenie krótkie życie po swojemu. To wymaga oczywiście odwagi. Trudniej jest nie iść za tłumem, urządzać świat po swojemu, tak jak urządzamy mieszkania i ogrody

Czasami za nas urządzają.

Mogą mi wciskać jaką szafę, ale to ja podejmę decyzje gdzie ją postawie i czy z czasem nie wyrzucę jej na śmietnik.

Maria Linde w filmie, też chce żyć na swoich warunkach.

Tak. Jej zachowanie czasem jest amoralne, sama mówi, że jest zaprzeczeniem moralności. Europejczycy są dzisiaj, syci, zdrowi i znudzeni. Polacy już nie pamiętają jak tułali się po świecie w poszukiwaniu nowego domu. dzięki przychylności i pomocy innych państw mogliśmy przetrwać najtrudniejsze okresy. Boli mnie gdy słyszę, że Polska jest biała i taka powinna pozostać. To zawstydzające.


Z Krystyną Jandą na planie filmu "Słodki koniec dnia", fot. Sonia Szóstak

"Jeżeli chcecie, żeby świat poznał wasze nazwiska, to najpierw musicie poznać samych siebie" - to słowa Andrzeja Wajdy. Poznał Pan już siebie?

Pewnie nie poznam siebie do końca nigdy, wymykam się sobie. Myślę o sobie być może lepiej niż to, jaki naprawdę jestem. Nie zawsze jestem w stanie podołać sobie bo jestem nieprzewidywalny nawet dla samego siebie. Często jestem zadziwiony, że moje życie wygląda tak jak wygląda. Gdybym 20 lat temu pomyślał, że będę robił to, co robię i tak jak dziś to robię, to nie wierzyłbym, że będzie to możliwe. Mogłem marzyć, żeby robić filmy, ale pojęcia nie miałem jakie to będą filmy. To momenty decydują o wszystkim. Przed "Wszystko, co kocham" miałem zupełnie inny scenariusz. Film miał się nazywać "Melancholia" - to było kilka lat przed Larsem von Trierem. Byłem już z aktorami po słowie, po próbach. Pamiętam, że był to czas Open'era. Pojechałem i zobaczyłem koncert Beastie Boys. Znudzeni hip-hopem zagrali punk rocka. Coś mi w głowie przeskoczyło, to była muzyka która mnie ukształtowała. Nie mogłem zrobić filmu o czymś tam, kiedy serce wybijało rytm punk rocka - tak powstało "Wszystko, co kocham". W tym sensie wymykam się sobie, że potrafię porzucić projekt mimo tego, że jest przygotowany i zająć się czymś w co bardziej wierzę. I nie ma znaczenia, że straciłem rok, dwa na przygotowania do czegoś innego.

I nie zawiodła Pana intuicja, bo film "Wszystko, co kocham" przetarł Panu szlaki na Festiwalu w Sundance. Podobno nie robi się filmów dla nagród, a każda z nich jest swego rodzaju ukoronowaniem ciężkiej pracy całego sztabu ludzi. Czy spodziewał się Pan nagród i tak ciepłego przyjęcia filmu "Słodki koniec dnia?

Zawsze gdy robię filmy to walczę z samym sobą. Chcę siebie zaskoczyć. Miałem długą przerwę - 6 lat - od ostatniego filmu. 3 lata straciłem na adaptację "Morfiny" Szczepana Twardocha, niestety nie udał się ten projekt. Ta długa przerwa dobrze mi zrobiła. Byłem głodny kolejnego filmu, a w międzyczasie dojrzałem. Jestem u progu 50-tki i myślę, że przestałem być egoistyczny w kinie. Zacząłem myśleć jak najlepiej opowiedzieć historię, a nie jak bardzo to jest moja historia. W Sundance przeczuwaliśmy coś, bo był bardzo dobry odbiór filmu, "Variety" napisało wspaniałą recenzję. Bardzo lubię ten festiwal i myślę, że to jest taka miłość wzajemna. Czuję się tam pewnie. Nie jedzie się po nagrody, chociaż oczywiście ma to przełożenie na międzynarodową sprzedaż filmu. Dla mnie najbardziej magiczna w Sundance jest możliwość konfrontacji z wieloma ciekawymi ludźmi, nie tylko ze świata filmu. Niezwykle twórcze i inspirujące rozmowy sprawiają, że zaczynam patrzeć na swój film też w inny sposób. Niedawno Amerykański krytyk, który zna włoski powiedział mi, że imię Salvatore, w filmie ma je mały chłopczyk, wnuk Marii Linde - znaczy zbawiciel. Scena poszukiwania zaginionego chłopca była dla niego krzykiem materialistycznych Europejczyków wyzutych z metafizyki, krzykiem do Zbawiciela o jakikolwiek sens, znak. Przyznam, że nigdy bym tego nie wymyślił.

I co jeszcze Pana zaskoczyło w opinii krytyków?

…że "Słodki koniec dnia" jest przykładem filmu vintage. (śmiech) Muszę się do tego przyzwyczaić, że klasyczny znaczy dzisiaj oldfashion.

To źle?

Myślę, że opowiadam nowocześnie, ale jestem klasykiem. Jeżeli gdzieś jestem prowokacyjny, kontrowersyjny to bardziej w treści, natomiast formalnie jestem klasykiem. Jestem przywiązany do tej klasycznej narracji, nie eksperymentuję z kamerą, z ciszą w kinie - wydaje mi się to ubogie. Ja wierzę w coś i to jest fundamentalne, jeśli chodzi o moja twórczość. Wierzę w coś o czym dziś zupełnie się już nie mówi, coś co kiedyś było powszechne znane - tzw. magia kina. Dla mnie kino jest ucieczką z rzeczywistości. Rolą kina jest pozwolić nam - widzom - zapomnieć się na chwilę, przenieść się do innych światów. "Ukryte pragnienia", "Cinema Paradiso", "Dawno temu w Ameryce", "Nakarmić kruki", "Powiększenie", "Melancholia" - to są opowieści z naszego świata, naszego życia, oparte na podobnej wrażliwości, a mimo to zabierają nas w inny czas. I tego wymagam od dobrego kina.

W filmie "Słodki koniec dnia" zachwycają zdjęcia, to pierwszy raz współpracuje Pan z Michałem Dymkiem?

Wcześniej współpracowałem z Michałem Englertem. Michał Dymek to jest oddzielne zjawisko. To jego pierwszy film fabularny. Wcześniej zrobił krótki metraż "Najpiękniejsze fajerwerki ever" Aleksandry Trepińskiej, który zobaczyłem na festiwalu w Koszalinie. Oddałem "Słodki koniec dnia" w ręce bardzo utalentowanego 28-latka. Ten film bardzo dużo mu zawdzięcza. Michał walczył o każde ujęcie. To jest też młodość, że on ma coś do udowodnienia, że potrafi. Ja kocham młodość, pamiętam siebie z tamtych czasów, jak bardzo mi zależało na tym, żeby móc się wypowiedzieć. Poza tym jest bardzo wrażliwym, pokornym i pracowitym artystą. Niezwykła sprawa.


Na planie "Słodkiego końca dnia" z Antoniem Cataną, fot. Filip Blank

Robienie filmów to przywilej?

Myślę, że to jest mój przywilej, który sam sobie daję. Nie określiłbym tego jako społeczny przywilej. Myślę, że to jest raczej pełne wyrzeczeń życie. Cenę tego ponoszę każdego dnia. Moje życie wygląda tak jak wygląda, bo ten przywilej stał się moim tlenem. Nie wiem jaki będzie następny film, wiem natomiast, że za każdym razem wszystko zaczyna się tak samo. W pustym domu otworzę komputer, program do pisania scenariuszy i zacznę pisać. Będę stukał przez rok, pół roku, nie wiem. Potem producent, poszukiwanie funduszy itd. Gdyby ktoś przyszedł do mnie i powiedział: masz pieniądze i rób - to wtedy byłby to przywilej. Pamiętam co czułem gdy dostałem Złotą Kaczkę, za najlepszy film o miłości po wojnie, za "Wszystko, co kocham", nagroda przyznana przez czytelników magazynu "Film". W pierwszym rzędzie na widowni siedzieli Janusz Morgenstern nominowany za "Do widzenia do jutra", Tadeusz Konwicki za "Ostatni dzień lata". To było straszne uczucie. Przepraszałem ich za to, że właśnie mi tę nagrodę przyznano. Byłem onieśmielony.

Spotykamy się tuż po otrzymaniu nagrody za najlepszy film na Festiwalu Mastercard Off Camera. Czy znajdzie Pan przestrzeń na nowe wyzwania, bo teraz rozpocznie się dopiero życie filmu?

Ja będę musiał ją wygospodarować. Na pewno nie będę już tak jeździł z filmem po świecie jak w przypadku "Wszystko, co kocham". Już mi się nie chce. Podróż do Ameryki jest bardzo męcząca i nie ma tu żadnej kokieterii. To już jest biologia. 50 lat to jest już odczuwalny wiek i mimo, że nie wyglądam najgorzej i daję radę z zewnątrz, to w środku organizm już nie funkcjonuje. Myślę, że wybiorę sobie kilka miejsc do których chętnie pojadę z filmem, np. na Sycylię, być może zimą gdzieś, gdzie będzie ciepło. Ale tak naprawdę muszę skupić się na następnym filmie, bo zaczynam mieć trwogę, że nie mam już dużo czasu. Nie wiem ile jeszcze filmów przede mną, może 2, może 4, może 1? W związku z tym chcę ten czas wykorzystać optymalnie. Myślę, że straciłem już dziewictwo wiecznego życia, już wiem, że to było naiwne. Byłem kiedyś Piotrusiem Panem, a teraz nie mam już złudzeń, że czas coraz szybciej pędzi, wiec będę na pewno pracował nad kolejnym projektem, niż podróżował.

A czego uczy Pan córki?

Staram się ją namawiać, żeby czytała książki, co nie jest łatwe. Ja też dużo nie czytałem we wczesnym dzieciństwie. Rodzice, szkoła mnie zmuszała, ale bezskutecznie. Dopiero w liceum inaczej na to spojrzałem. Kiedy zacząłem rozmawiać poważnie, czasami byłem zawstydzony, że czegoś nie wiedziałem. Pamiętam z dzieciństwa, gdy mama mi powtarzała: jak czegoś nie wiesz, to trzeba się dowiedzieć i sprawdzić, bo wtedy wstydzisz się tylko raz. A jak się tego nie dowiesz to będziesz się wstydził przez całe swoje życie. I tak mi to w głowie zostało. Czasem gdy słyszę słowo, którego nie znam, czy historię, osobę to błyskawicznie sprawdzam. To jest głód wiedzy, a z wiekiem jest on coraz większy. Córce mówię, żeby nie kiwała głową jak czegoś nie rozumie. Nie trzeba zawsze przytakiwać, aby się przypodobać, zawsze natomiast trzeba mieć argumenty i umieć obronić swoich racji. Dlatego wciskam jej książki, podróżuję z nią. Kocham ją nad życie. Nie wiem co mogę jeszcze dla niej zrobić. To ona musi mnie wpuścić do swojego świata, bo mnie ma do swojej do dyspozycji.

Misją Fundacji Legalna Kultura jest edukowanie, uwrażliwianie odbiorców na świadome korzystanie ze źródeł kultury. Sztuka i kultura narażona jest na piractwo, jak z perspektywy twórcy wygląda ten problem?

To jest złożony problem. Myślę, że każdy by chciał mieć wszystko za darmo, ale to nie jest możliwe i nie jest to takie proste. Głośno się tego nie mówi, ale artyści żyją w pewnych cyklach pracy, co wiąże się z tym, że nasze wynagrodzenie jeśli podzielić je na przykładowe 24 lub 48 miesięcy jest niewielkie, tzw. średnia krajowa, czasami mniej. Mam wielu kolegów, którzy są na zasiłkach. Oglądanie pirackich filmów nie różni się niczym od okradania ludzi, banków, włamywania się do mieszkań czy samochodów. My robimy filmy nie tylko dla siebie, ale dla ludzi i wydaje mi się, że dojrzałość, mądrość i wolność polega na tym, żeby te parę groszy zapłacić za te dzieła sztuki. One się tak szumnie nazywają, ale przecież nikt tego tak nie nazywa. Ludzie płaca za wódkę, papierosy, podatki, różne rzeczy natomiast te niematerialne dobra chcą mieć za darmo. Czerpanie sztuki z legalnych źródeł jest manifestem wolności. To bardzo szlachetne.

I w zasadzie dostęp do legalnych źródeł jest bardzo prosty.

Coraz częściej te źródła są też coraz tańsze. Bo są to abonamenty miesięczne, w ramach których dostajemy nieograniczony dostęp do muzyki, filmów, literatury. W internecie tak naprawdę najbardziej przeraża mnie anonimowość, że można nie ponosząc odpowiedzialności uprawiać hejt. Mam wrażenie, że anonimowość wyzwala w człowieku prymitywne zwierzę pozbawione jakichkolwiek zasad i reguł. Marzy mi się, aby ten wirtualny świat został uporządkowany i transparentny, bo to ułatwi życie każdemu z nas.

Rozmawiała: Lukrecja Jaszewska
Zdjęcie główne: Sonia Szóstak, slider: Filip Blank



Filmy Jacka Borcucha obejrzycie w legalnych źródłach, m.in.:

"Nieulotne" (2012): vod.pl
"Wszystko, co kocham" (2009): TVP VOD

Jacek Borcuch zagrał także jedną z głównych ról w filmie Krzysztofa Krauze "Dług" (1999): Ninateka 




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura






Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!